Polscy żołnierze w Iraku już pakują walizki, ale jej współpracownicy nie mogą być do końca pewni swych losów. W bazie Echo w Diwaniji zostało już tylko kilkuset Polaków. Wszystkie obowiązki pełnią już Amerykanie.
Operacja sprowadzania do Polski Irakijczyków idzie jak po grudzie. Jak ustaliła "Gazeta Wyborcza", do wyjazdu wytypowano ponad 200 Irakijczyków. Tyle jest jawnych współpracowników. Liczba tajnych jest utrzymana w tajemnicy. Choć jest gotowy już dla nich ośrodek, to żaden nie pojawił się jeszcze w Polsce. Rząd zrobił dla nich miejsce pod Bydgoszczą, ale "Gazeta Wyborcza" nie ujawnia dokładnej lokalizacji.
Wszyscy musieli przejść przez dokładne sito wywiadu. Badała ich Służba Kontrwywiadu Wojskowego, wcześniej prześwietlali ich także Amerykanie. To po to, by sprawdzić, czy nie współpracują z terrorystami. I czy naprawdę grozi im w Iraku śmierć.
To właśnie groźby bojówek są przyczyną ściągania przez armię jej współpracowników. Tak zrobili Duńczycy i Brytyjczycy. Oni jednak wywieźli ich po cichu. Polacy nie kryli się ze swoimi zamiarami. I tu pojawił się pierwszy problem.
Władze Iraku, jak informuje "Gazeta Wyborcza", nie chcą puścić swoich obywateli. To najczęściej dobrze wykształceni lingwiści, absolwenci uniwersytetów. Irak ich po prostu potrzebuje.
Ale nawet jeśli władze ich puszczą, to nie wiadomo co dalej. "Nie mamy pomysłu, jak asymilować ich w polskim społeczeństwie" - mówi gazecie wysoki rangą urzędnik MON. Nie ma więc żadnego programu pomocy dla najpewniej ponad 1000 osób. Irakijczycy na pewno będą chcieli sprowadzić do Polski także rodziny.
Wyjście może być inne. "Najwygodniejsze z naszego punktu widzenia byłoby udzielenie jednorazowej pomocy finansowej w wysokości do 40 tysięcy dolarów" - już kilka tygodni temu mówili szef MON Bogdan Klich i premier Tusk. Pomoc miałaby trafić zarówno do Irakijczyków, jak i Afgańczyków. Ale w przypadku tych pierwszych decyzja musi zapaść szybko. Za kilka tygodni zostaną bowiem bez polskiej ochrony.
>>> 40 tysięcy dolarów dla jawnych i tajnych współpracowników