Choć Polacy w Afganistanie są już od siedmiu lat, to przez pierwsze pięć siły naszego kontyngentu nie przekraczały 300 żołnierzy. Sytuacja się zmieniła, kiedy w 2007 r. zapadła decyzja o wysłaniu na wojnę z talibami 1100 polskich żołnierzy. Początkowo nasze wojsko stacjonowało w trzech prowincjach: Ghazni, Paktice oraz Paktii. Ich misja przebiegała spokojnie. Od roku jest inaczej. Wtedy przejęliśmy we władanie prowincję Ghazni - okazała się rejonem, w którym działają silne zgrupowania talibów.
Przejęcie tej niebezpiecznej prowincji stało się jednym z głównych problemów polskiego kontyngentu. Jeśli głównodowodzącemu siłami USA w Afganistanie gen. Stanleyowi McChrystalowi uda się przekonać Baracka Obamę do wysłania dodatkowych wojsk do Afganistanu, Polacy stacjonujący w Ghazni mogą mieć poważny problem. Według brytyjskiego dziennika "Guardian" większość z 40 tys. dodatkowych żołnierzy trafi do sąsiadujących z Ghazni wschodnich prowincji Afganistanu: Chostu, Paktiki i Paktii, by tam uderzyć w rebeliantów dowodzonych przez legendarnych komendantów Gulbuddina Hekmatjara i Dżalaluddina Hakkaniego. To może być dla nas niezwykle niebezpieczne. Jak przyznają zgodnie oficerowie z polskiego dowództwa operacyjnego, każde wzmocnienie kontyngentów w otoczeniu naszej prowincji oznacza przenikanie rebeliantów z miejsc dobrze obsadzonych do rejonów, które prasa amerykańska określa mianem „bezpiecznych przystani” (save haven).
A takimi bezpiecznymi przystaniami są co najmniej dwa dystrykty w Ghazni: Nawa i Adżristan. W Nawie nie ma ani jednego posterunku policji afgańskiej, ani jednej bazy armii rządowej, nie zapuszczają się tam również Polacy. Zamiast przedstawicielstw lojalnej wobec władz w Kabulu administracji rządzą tam talibowie. W Adżristanie obecności sił prorządowych jest symboliczna. Rok po objęciu kontroli nad Ghazni i po wzmocnieniu sił USA w Afganistanie zarówno Adżristan, jak i Nawa mogą stać się jeszcze większymi bazami dla talibów.
czytaj dalej
Ale problemy w Afganistanie to codzienność. Polscy żołnierze nie kryją, że piętą achillesową kontyngentu jest uzbrojenie. Tuż po tym jak w 2007 r. polski kontyngent osiągnął gotowość bojową, w czerwcu zbuntowali się żołnierze. 11 z nich odmówiło wyjazdu na patrol poza teren bazy wojskowej w samochodzie opancerzonym typu HMMWV. Twierdzili, że auta, które amerykańska armia używała podczas pierwszej wojny w Iraku, nie są przystosowane do warunków afgańskich. Mają zbyt cienkie opancerzenie i łatwo je przestrzelić ze zwykłego karabinu.
Aby zwiększyć własne bezpieczeństwo, polscy żołnierze obwieszali boki aut kamizelkami kuloodpornymi. Jak się później okazało, bunt żołnierzy nie był bezpodstawny, gdyż w końcu polska armia zdecydowała się wymienić lekkie HMMWV na znacznie ciężej opancerzone MRAP-y.
Możliwe, że wadliwe uzbrojenie stało się przyczyną tragedii w Nangar Khel, do której doszło 16 sierpnia 2007 r. Wówczas polscy żołnierze ostrzelali wioskę z wielkokalibrowego karabinu maszynowego i moździerza. W wyniku ostrzału śmierć poniosło sześciu Afgańczyków, wśród rannych były też dzieci i kobiety.
Jesienią 2007 r. sprawą zajęła się prokuratura. Uznała, że polscy żołnierze mogli dopuścić się zbrodni wojennej. Oskarżeni żołnierze twierdzą, że cywile zginęli w wyniku użycia wadliwego sprzętu. Miał zawinić moździerz, z którego strzały spadły na wioskę zamiast w kierunku talibów. Efektem tragedii są zaostrzone procedury dotyczące użycia broni. Po Nangar Khel Polacy nie mają prawa strzelać w kierunku wiosek, z których atakują ich rebelianci.
Z kolei śmierć kapitana Daniela Ambrozińskiego w sierpniu tego roku wywołała największą do tej pory dyskusję na temat sensu obecności polskich żołnierzy w Afganistanie. Były już dowódca Wojsk Lądowych gen. Waldemar Skrzypczak oskarżył nawet urzędników MON, że w wyniku ich nieudolności polscy żołnierze nie otrzymują właściwego sprzętu. Po tej aferze resort obrony ogłosił, że w najbliższym czasie wyda setki milionów złotych na dozbrojenie polskiego wojska.