Po mojej dymisji początkowo wszystko wyglądało tak samo. Jeździliśmy z rodzinami na polowania. Zazwyczaj na dwa dni. Wszystko się zmieniło przed 1 lutego 2006 roku, kiedy Borys Nikołajewicz miał obchodzić 75. urodziny. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej, na moich urodzinach, zastanawialiśmy się wspólnie, gdzie zorganizować imprezę i jakie niespodzianki przygotować dla gości. Ale przed samiutkim sylwestrem zadzwonił do mnie Jelcyn.

Reklama

"Michaile Michajłowiczu, chciał pan specjalnie przenieść urlop, żeby być na moich urodzinach. Niech pan nie zmienia planów. Niech pan odpoczywa. Putin zdecydował, że wszystko odbędzie się na Kremlu. Jest pan mądrym człowiekiem, pan wszystko rozumie" - usłyszałem. Jelcyn strasznie przeżywał to, że został zmuszony do obchodzenia urodzin na Kremlu, a nie tak, jak sam chciał: swobodnie i nieformalnie. Organizatorzy, a nie on, zdecydowali, kogo zaprosić, a kogo nie. Wtedy ostatecznie zrozumiał, w jak tragicznym położeniu się znalazł: mieszkał w złotej klatce. Zadzwoniłem do niego z urlopu. Złożyłem życzenia, a on się żalił: "Podsłuchują wszystkie telefony. Ciężko patrzeć na to, co się dookoła dzieje".

Kiedy podał się do dymisji, nagle nabrał energii. Wszystkim się interesował, zapraszał ministrów do siebie na daczę, wypytywał, jak idą sprawy, co nowego. Pewnego razu podczas posiedzenia członków Rady Bezpieczeństwa Putin powiedział do mnie: "Niech pan przekaże ministrom, żeby bez ważnego powodu nie niepokoili Borysa Nikołajewicza. Lekarze się złoszczą: po każdej takiej wizycie jest rozdrażniony i podniecony. A przecież ma chore serce". Po takiej "prośbie" oprócz mnie i Wołoszyna (Aleksandra, wówczas szefa administracji prezydenckiej - red.) faktycznie już nikt Jelcyna nie odwiedzał.

Chodziły słuchy, jakoby Jelcyn rozczarował się swoim następcą. Sam jednak publicznie nie krytykował Putina. Raz tylko otwarcie wyraził niezadowolenie, kiedy został przywrócony stalinowski hymn. W 2004 roku dał do zrozumienia, że zniesienie bezpośrednich wyborów gubernatorów uważa za niezgodne z konstytucją. Zrobił to jednak w bardzo oględnych słowach. No cóż, można go doskonale zrozumieć: milczał, żeby nie przysporzyć kłopotów swoim bliskim. Obawiał się o ich przyszłość. Raz mi powiedział: - Szkoda, że tak wyszło, że wtedy odszedłem. Dopiero teraz zrozumiałem, jak byśmy z panem, Michaile Michajłowiczu, popracowali.

Widziałem go po raz ostatni jesienią 2006 roku w szpitalu. Nalegał wtedy, żebym ciągle zmieniał telefony, żeby mnie nie mogli podsłuchiwać. - Niech pan ich kupi dużo. Takich najzwyklejszych, żeby nie było żal. Bierze pan jeden, rozmawia i natychmiast wyrzuca. I potem następny. Zmarł w kwietniu 2007 roku. Na oficjalną ceremonię pogrzebową oczywiście nie zostałem zaproszony. Przyjechałem do cerkwi Chrystusa Zbawiciela bladym świtem, żeby pożegnać się z Borysem Nikołajewiczem.

Tajna misja

To było na początku 1996 r. Roku wyborów prezydenckich. Byłem wtedy zastępcą ministra finansów i zajmowałem się spłatą zadłużenia zagranicznego i kredytami. Zaczęła się kampania wyborcza, a sytuacja finansowa i polityczna kraju była krytyczna. Wydawało się, że powrót do przeszłości (zwycięstwo komunistów - red.) jest nieunikniony. W budżetówce, wojsku, na uczelniach przez wiele miesięcy nie wypłacano pensji i stypendiów. Bez uregulowania długów Jelcyn nie mógł marzyć o reelekcji. Obiecał, że wszyscy dostaną swoje pieniądze w maju. Miesiąc przed wyborami. Tylko skąd wziąć te pieniądze? Jelcyn osobiście zwrócił się z prośbą o pomoc do dwóch zachodnich przywódców, z którymi łączyły go najbardziej zażyłe stosunki: Helmuta Kohla i Jacques’a Chiraca. Zadzwonił do nich i wprost poprosił o nieplanowane kredyty, żeby rozwiązać problemy socjalne i zapobiec powrotowi komunistów do władzy. Kohl i Chirac się zgodzili. Decyzja polityczna była klepnięta. Teraz należało uzgodnić szczegóły. Misję tę powierzono dwóm osobom: Pawłowi Borodinowi, jednemu z najbardziej zaufanych ludzi Jelcyna, i mnie. Powiedziano mi, że misja jest całkowicie tajna i że wiedzą o niej tylko nieliczni u nas i na Zachodzie. Nawet mój bezpośredni przełożony, minister finansów, nic o tym nie wiedział. Zakomunikowano mu, że Kasjanow wyjechał w delegację z ramienia kancelarii prezydenta. - Dokąd? - Lepiej nie pytaj! Koniec kropka.

Reklama

Negocjacje rozpoczęły się w marcu. Dokładnie wtedy, kiedy wystartowała kampania wyborcza. W sondażach Jelcyn mógł liczyć na 2 proc. głosów. Musiałem negocjować z tymi samymi ludźmi, których jakiś czas wcześniej namawiałem do restrukturyzacji długu po Związku Sowieckim. Że niby jesteśmy młodym państwem i potrzebujemy więcej czasu. A tu kilka miesięcy później przychodzę i proszę o nowy kredyt! Byli zaskoczeni. Ale nie mogli odmówić, bo ich przywódcy podjęli już decyzję. Problemów i tak było mnóstwo. Bo Jelcyn przecież nie dogadał się nawet, jakiej sumy by oczekiwał. W końcu, jeśli dobrze pamiętam, Niemcy dały 3,5 mld dol., a Francja 1,5 mld. Pieniądze wpłynęły na nasze konta tuż przed 1 maja. Zaczęła się spłata zadłużenia wobec obywateli. Borys Jelcyn został wybrany na drugą kadencję.

Chodorkowski

W 2003 roku chodziły słuchy, jakoby Chodorowski planował chytry sposób przejęcia władzy w kraju. Najpierw miał kupić jak najwięcej głosów w Dumie, potem stworzyć większość parlamentarną, zmienić konstytucję, przekształcić Rosję w republikę parlamentarną i zostać premierem. Raz nawet Władimir Putin z rozdrażnieniem oświadczył, że Chodorkowski skupuje deputowanych.

Michaił Chodorowski był wówczas niekwestionowanym liderem "związku zawodowego" oligarchów naftowych. Za nieformalną zgodą swoich kolegów po fachu reprezentował przed rządem całą gałąź przemysłu. Forsował ustawę, która uwalniałaby właścicieli przedsiębiorstw sprywatyzowanych w latach 90. od jakichkolwiek pretensji państwa. Chciał, podobnie jak wszyscy jego koledzy, żeby oligarchowie kupujący za bezcen warte obecnie grube miliardy firmy zapłacili państwu rekompensatę. Zgromadzone w ten sposób pieniądze miały być przeznaczone na inwestycje w krajową infrastrukturę. Mnie się ten pomysł spodobał. Zdawałem sobie sprawę, że unieważnienie prywatyzacji z lat 90. byłoby błędem. Jednocześnie uważałem, i uważam tak nadal, że owa prywatyzacja była wyjątkowo niesprawiedliwa. Przyznawali to wówczas oligarchowie i byli gotowi naprawić krzywdy. Myślę, że w ten sposób zgromadzilibyśmy 15 - 20 mld dol. na inwestycje. Oligarchowie, rzecz jasna, nie robili tego z pobudek charytatywnych: mając gwarancje nietykalności, ich firmy znacznie zyskałyby na wartości. Prawnicy Chodorkowskiego przygotowali dwustronicowy projekt ustawy. Przed oddaniem projektu do odpowiednich ministerstw pokazałem go prezydentowi. Władimir Putin w 90 proc. przypadków nie wtrącał się do prac rządu, ale wychodziłem z założenia, że powinienem z nim konsultować każdą ważną dla kraju decyzję. Putin przeczytał projekt i zostawił u siebie. Nic nie powiedział i po prostu zabrał te dwie kartki. Więcej nie wróciliśmy do tej kwestii. Doskonale wiedział, że przyjęcie tamtego prawa oznaczałoby zdjęcie z haczyka najbogatszych biznesmenów i przemysłowców w kraju. A tego nie było w jego planach. Dopóki biznesmeni są zawieszeni w pewnej próżni, nie mają żadnych gwarancji własności od państwa - można nimi manipulować.

Pożegnanie

Po mojej dymisji Władimir Putin próbował mnie namawiać, żebym pozostał w administracji państwowej i żebym został sekretarzem Rady Bezpieczeństwa. Omawialiśmy to trzy razy. Kiedy po raz trzeci mi to zaproponował, a ja po raz trzeci odmówiłem, było mi jakoś głupio. Z wyraźną urazą w głosie powiedział: - Niech pan posłucha, jeszcze nigdy nikomu nie proponowałem czegoś trzy razy. Wyjaśniłem mu, że nie prowadzę żadnej gry ani nie kręcę nosem. Powiedziałem mu wtedy: - W swoim życiu przeszedłem wszystkie stopnie kariery. Od zwykłego ekonomisty do premiera. W tym kraju nie stałem jeszcze tylko na jednym stopniu. Ale w tym momencie pan go zajmuje.

*Michaił Kasjanow, były premier i minister finansów Rosji, obecnie w opozycji wobec Kremla