Pamiętam swoje zdziwienie, gdy moją monografię Ruchu Młodej Polski pan doktor Cenckiewicz nazwał dziełem "hagiograficznym". Rzecz w tym, że opisując dzieje RMP, wielce zasłużonej formacji opozycyjnej wobec PRL, nie miałem dostępu do materiałów Służby Bezpieczeństwa. Było to jeszcze przed powstaniem IPN, zresztą "Młodopolacy" to bardziej publicystyka historyczna niż naukowa praca. Cenckiewicz odkrył później w szeregach Ruchu paru agentów i stąd jego uwaga. Tyle że te odkrycia nic w istocie rzeczy w obrazie RMP nie zmieniły. Zdziwiło mnie wówczas emocjonalne przekonanie historyka, że zbyt pozytywny obraz antykomunistycznej opozycji równa się hagiografii.

Reklama

Śledząc publicystyczne starcia naładowanego radykalnymi sądami Cenckiewicza z dawnymi liderami RMP, zrozumiałem lepiej lęki ludzi dawnej opozycji, którym wydaje się, że zbyt energiczne grzebanie w tamtych czasach to wyrok na ich biografie, sens ich działań, wysiłku, ich odwagi. Czy to uprawniona obawa? Kiedy czytam komentarze do niewydanej jeszcze książki Cenckiewicza i Gontarczyka na internetowych forach, dowiaduję się, że nie ma głupstwa, czasem kłamstwa, jakiego na kanwie tego tematu nie można powiedzieć. Z pewnością opisane wyżej nastawienie jednego z autorów tych obaw nie uśmierza.

Tylko co z tego? Jeśli Gontarczyk i Cenckiewicz, ludzie o znanym spojrzeniu na historię tamtych lat (której ja do końca nie podzielam), nie powinni zajmować się życiem Wałęsy, to kto powinien się z nim zmierzyć i w jaki sposób? Przecież temat jego domniemanych związków z SB w latach 70. istnieje. Nie jest też prawdą, że należy go opisać wyłącznie jako jeden z rozlicznych wątków w grubej księdze, pośród zasług lidera "Solidarności". Zasług podważanych, wbrew apokaliptycznym wizjom obrońców Wałęsy, tylko przez marginalne polityczne środowiska.

Historycy badają konkretne epizody historii (nazywa się to monografia) i czasem nawet robią to na podstawie tylko jednego rodzaju źródeł (choć powinni szukać możliwości ich weryfikacji). Tłumaczę to tak łopatologicznie, bo przy okazji paralustracyjnych debat namnożyło się w Polsce znawców historycznego warsztatu z własnego nadania. A temat istnieje i jest ciekawy, bo a) dotyczy bardzo znanej postaci historycznej, b) jest socjologicznym przyczynkiem do dziejów tamtych czasów, c) stał się ważnym punktem odniesienia dla historii politycznej lat 90., choćby dlatego że znaczna część ówczesnej aktywności Wałęsy była nakierowana na przechwycenie tych papierów. Oczywiście gdyby żaden z tych powodów nie wchodził w grę i tak każdy miałby prawo temat drążyć - na tym polega wolność badań naukowych. Jeśli przywołuję dodatkowe argumenty, to dlatego, ponieważ książka finansowana jest z publicznych środków.

Reklama

Jeśli ktoś postrzega Cenckiewicza i Gontarczyka szperających w dokumentach dawnej SB jako dzieci uzbrojone w zapałki (sam mam wątpliwości, czy właśnie oni zrobią to najzręczniej, najbardziej taktownie), powinien zainspirować własny program badawczy, własnych historyków i stanąć do konkursu - kto zrobi to lepiej, rzetelniej, bardziej przekonująco. IPN nikomu nie zamyka dostępu do archiwów, a pieniądze też by się znalazły. Dlaczego taki pomysł się nie pojawił? Z powodu pychy tych, którzy protestują przeciw niewydanej jeszcze książce? A może z przeświadczenia, że pewnych faktów podważyć nie sposób? Więc może zamiast poważnie je przedyskutować, opatrzeć komentarzem, bezpieczniej je zakrzyczeć.

Ponieważ spór został uwikłany w całkiem bieżące polityczne kontrowersje o III i IV RP, szansa na skuteczne zakrzyczenie, ba, sądowe zamknięcie ust, jest spora. Tyle że historyczni liderzy "Solidarności" zwierający szyki wokół Wałęsy przypominają pasażerów, którzy zatrzymywani na lotnisku przy bramkach, gdzie dokonuje się prześwietlenia ubrań i bagaży, krzyczą: pan nie wie, kim ja jestem. Władysław Frasyniuk stwierdził niedawno, że są tacy ludzie jak profesor Geremek, którzy nie muszą się tłumaczyć. Chodziło o rutynową lustracyjną procedurę. Teraz Frasyniuk i inni rozszerzają tę zasadę na historyczne opracowania. Zaiste trudno sobie wyobrazić lepszy przykład niezrozumienia zasad wolnego i otwartego społeczeństwa. Te zasady bywają czasem nieprzyjemne, ba nawet bolesne dla poszczególnych obywateli.

Ból wpisany jest niestety również w bycie historyczną postacią. Czy tak być musi? Odpowiedź powinna przynieść poważna debata, ale nie pokrzykiwanie: pan nie wie, kim ja jestem. Co zaś do zagrożonego mitu "Solidarności"... Frasyniuk w styczniu 1992 roku oznajmił, że woli pracować nad ustawą ważną dla kierowców ciężarówek niż nad uchwałą o stanie wojennym. Adam Michnik pasował generała Kiszczaka na człowieka honoru. Z opowieści samego Wałęsy wynika, że "Solidarność" to tak naprawdę on. Może trochę zbyt późne są te żale?