Reporterzy "Faktu" na własną rękę przeczesywali miejsce katastrofy. Wysiłek się opłacił, bo znaleźli radiokompas z kokpitu, dzięki któremu nawigator określał położenie samolotu względem radiolatarni umieszczonej przy lotnisku. To może być kluczowym znaleziskiem, bo położenie unieruchomionych w katastrofie zegarów wiele powie śledczym.

"To skandal, że rosyjscy śledczy tego wcześniej nie znaleźli" - nie krył oburzenia jeden z polskich prokuratorów. "To może pomóc w ustaleniu przebiegu katastrofy" - tłumaczył z kolei lotniczy ekspert Grzegorz Sobczak, redaktor naczelny "Skrzydlatej Polski".

Reporterzy relacjonujący przebieg ich poszukiwań, opowiadali w "Fakcie" o reakcji Rosjan, którym pokazali urządzenie już na miejscu. "Niczego nie ruszaliście, nie przekręcaliście przełączników? – dopytywali. "To może być ważna część dla śledztwa. Zbadamy to" - powiedzieli śledczy i zabrali znalezisko.

"To nieprawdopodobne, ale znaleźliście panel ze wskaźnikami samolotowego urządzenia nawigacyjnego SPU-7. To samolotnoje pieregawornoje ustrojstwo, po prostu radiokompas" - tłumaczył dziennikarzom "Faktu" pilot latający tupolewami. Wyjaśnił, że dzięki radiokompasowi nawigator określa położenie samolotu względem radiolatarni umieszczonych przy lotniskach. Na jego podstawie ustala i przekazuje pilotom parametry prawidłowego lotu - wysokości i kierunku. To niezbędne urządzenie, zwłaszcza przy kiepskiej widoczności.





Reklama

>>>Zobacz także: Pilot tupolewa nie miał uprawnień?





Problem z radiolatarnią

Odkrycie jest tym ważniejsze, że już wcześniej mówiono o tym, że jeśli pilot prezydenckiego samolotu nie wiedział o niestandardowym rozmieszczeniu radiolatarni, to mogło się to przyczynić do katastrofy. Tymczasem na rosyjskim lotnisku urządzenia są w zupełnie innej odległości, niż na innych.

W standardzie bliższa radiolatarnia znajduje się 1 km od początku pasa startowego; dalsza - 4 km. Tymczasem w Smoleńsku, z tej strony z której nadlatywał prezydencki tupolew, ten drugi punkt orientacyjny jest umieszczony w odległości 6 km - pisała "Rzeczpospolita", powołując się na byłego pilota wojskowego ze Smoleńska.

Jeśli pilot prezydenckiego samolotu o tym nie wiedział i orientował się na standardową odległość, a w konsekwencji wybrał standardową trajektorię podejścia do lądowania, mógł znaleźć się na wysokości kilku metrów nad ziemią już w odległości 1,5-2 km od lotniska.

Kilka dni wcześniej kpt. Arkadiusz Protasiuk, jako drugi pilot, leciał do Smoleńska z premierem Donaldem Tuskiem. Samolot mógł jednak wtedy podlatywać do lotniska z drugiej strony, a tam położenie radiolatarni jest standardowe: 4 i 1 km - pisała gazeta.

>>>Przeczytaj całą relację w "Fakcie" o odkryciu reporterów gazety