Piloci i nawigatorzy w Rosji, którzy zapoznali się ze stenogramem rozmów w kokpicie polskiego Tu-154M, przyznają, że błędy popełniła załoga prezydenckiego samolotu. Jednak zgodnie twierdzą, że winę ponosi też obsługa wieży na lotnisku w Smoleńsku. Ich opinie zebrało w środę radio Echo Moskwy.
Zdaniem Nikołaja z Moskwy, kapitana samolotu Tu-154M, "kontroler zbyt późno wydał komendę odejścia na drugi krąg". "Wydał ją dopiero wtedy, gdy maszyna praktycznie była już na ziemi" - podkreślił.
"Błąd popełniła też załoga samolotu, od razu nie podejmując decyzji o odejściu na drugi krąg. Błędem załogi było także to, że nie przestudiowała podejścia na lotnisko; że nie zapoznała się z profilem terenu, który się tam obniża. Ponadto nawigator posługiwał się wysokościomierzem radiowym, a nie barycznym. W efekcie znaleźli się poniżej glisady, tj. właściwej ścieżki zniżania. Gdyby się przygotowywali do lotu, to zapewne wzięliby poprawkę na ukształtowanie terenu" - oświadczył pilot.
Według Nikołaja, "zachętą do lądowania dla załogi Tu-154M mogło być to, że ktoś przed nią wylądował (polski Jak-42)". "To mogło ich sprowokować. Ktoś wylądował, to dlaczego my nie mielibyśmy tego zrobić" - powiedział.
Zdaniem pilota, "nie wolno było podchodzić tym samolotem na lotnisko wojskowe, na którym nie ma systemu lamp wysokiej intensywności". "Lądowanie w warunkach dziennych przy takim oświetleniu, jakie jest tam, przy widzialności 200 metrów, to samobójstwo" - wskazał.
"Błąd kontrolera polegał również na tym, że nie wymusił odejścia na drugi krąg. Widać było, że ludzie się zabiją. Zbyt długo milczał" - powiedział Nikołaj.
W ocenie Aleksandra, nawigatora samolotów wojskowych, załoga polskiego Tu-154M zachowywała się nieprofesjonalnie. "Nawigator stale podawał wysokość, jednak w czasie zniżania ani razu nie skonfrontował jej z odległością od lotniska. Nawigator miał nalatane na tym typie samolotu zaledwie 30 godzin. Mam poważne wątpliwości, czy posiadał uprawnienia do lądowania przy minimum pogodowym tego lotniska" - oświadczył.
Czytaj dalej...
Rosyjski nawigator zauważył, że "częstą przyczyną katastrof lotniczych jest to, że załoga nie ufa przyrządom, lecz zdaje się na swoje odczucia". "Zniżali się tak szybko, że nawet kontroler nie nadążał z wydawaniem komend" - oznajmił. "Kontroler powinien był bardziej stanowczo zażądać, by załoga odeszła na drugi krąg" - dodał.
Z kolei Aleksandr z Moskwy, nawigator Tu-154M, zwrócił uwagę, że lotnisko w Smoleńsku nie jest przystosowane do przyjmowania samolotów w takich warunkach, jakie panowały 10 kwietnia.
"Podejście do lądowania odbywa się tam z pomocą dwóch radiolatarni. Nie mieli prawa schodzić poniżej 100 metrów. Glisady jako takiej tam nie ma. Na wysokości 100 metrów trzeba wyrównać samolot i przelecieć horyzontalnie do punktu 1 km od progu pasa. Dopiero po minięciu znajdującej się w tym punkcie radiolatarni można zniżać się dalej. Nie widząc ziemi na wysokości 100 metrów, nie mieli prawa kontynuowania zniżania" - powiedział.
Według nawigatora, kontrolerzy mogli być niedoświadczeni. "To kontrolerzy wojskowi. Zabrakło im bezczelności, by wydać komendę natychmiastowego odejścia na drugi krąg. Powinni byli zrobić to, gdy samolot był na 100 metrach" - podkreślił.
Także w opinii Aleksandra, "nawigator powinien był podawać nie tylko wysokość, lecz również odległość od lotniska". "Nawigator był niedoświadczony. Przy nalocie 30 godzin nie miał prawa wchodzić do takiego samolotu" - powiedział.
Jako jedyny załogę Tupolewa w obronę wziął Andriej, były pilot z Petersburga. "Błąd popełniła załoga. Chciałbym jednak wziąć ją w obronę, gdyż znajdowała się pod presją. Nie miała jasności, czy ma lądować, czy nie. Za plecami dowódca Sił Powietrznych. Plus (Lech) Kaczyński, który nie podjął decyzji" - argumentował.
Również zdaniem tego pilota, "kontroler powinien był wyraźniej zażądać przerwania zniżania". "Przy wyposażeniu, jakie jest na tamtym lotnisku, przy widzialności pionowej poniżej 50 metrów, nie da się wylądować" - podkreślił.