26 kwietnia 1986 r. w Czarnobylu doszło do eksplozji w elektrowni atomowej oraz skażenia atmosfery, wód podskórnych i gleby, co sprowadziło zagrożenie dla sporej połaci Europy – w tym Polski. Przypomniał to ostatnio serial "Czarnobyl"…
Prof. Jerzy Eisler: Czy pani zna film Stanleya Kramera pt. "Ostatni brzeg"?… O tym, że świat uległ zagładzie atomowej, a Australii zostało zaledwie kilka miesięcy. To ostatni przyczółek ludzkości i wszyscy tam czekają na radioaktywną falę, mając świadomość nadchodzącej śmierci… Gdy dowiedziałem się o Czarnobylu, od razu miałem skojarzenie z tym filmem. I zadawałem sobie pytanie, czy jesteśmy właśnie w takiej sytuacji, że czekamy na tę ostatnią falę. Przecież gdyby te radioaktywne chmury pofrunęły bardziej na zachód czyli do Polski – zamiast do Szwecji i dalej na biegun, to zapewne dzisiaj byśmy nie rozmawiali.
Panie profesorze, ale dlaczego pierwszy sekretarz Jaruzelski albo premier Messner, wicepremier Gorywoda, albo inna, dowolna postać z tamtego rządu np. Sekuła, Kwaśniewski, Komender, Kiszczak, od razu nie poinformowali obywateli o zagrożeniu? Przecież komuniści wtedy nie mogli wiedzieć, w którą stronę wiatr zawieje i czym to się skończy, zwłaszcza dla małych dzieci. To była ruletka - na Ukrainie ewakuowali dziesiątki tysięcy ludzi.
Prof. Jerzy Eisler: Komunizm to był opresyjny i morderczy system, w którym decyzje nawet o drobnych szczegółach podejmowano na samej górze, w kilku czy kilkunastoosobowym kręgu, a reszcie pozostawała rola wykonawców - każdy znał swoje miejsce w szeregu. Nie widzę więc możliwości, aby Manfred Gorywoda z Ireneuszem Sekułą, ostrzegli Polaków przed opadem radioaktywnym. Ale jednocześnie ten brak komunikatu na temat Czarnobyla – uważam za jeden z ważniejszych momentów w powojennej historii Polski. A może nawet świata.
Dlaczego?
To jest twardy dowód na niesuwerenność PRL, podporządkowanie naszych komunistów Kremlowi. Chociaż w tle było zagrożenie zdrowia lub życia własnych obywateli na milionową skalę, to dla nich najważniejsza była ocena Kremla. Tymczasem Kreml zarządził blokadę informacji w sprawie Czarnobyla, choć nie dowodził tam już Breżniew, lecz Gorbaczow, podobno oświecony reformator – a przynajmniej przywódca, który starał się o taką opinię. Trwała już głasnost (jawność) – nadchodziła pierestrojka (przebudowa). Ale w godzinie próby okazało się, że to pozory, w ZSRR niewiele się zmieniło. Każdy mógł się zorientować, że z tą głasnostią coś nie tak jest, jeżeli o wybuchach w elektrowni jądrowej świat dowiedział się drogą okrężną lub wręcz nieoficjalną.
Jerzy Urban na swojej cotygodniowej wtorkowej konferencji rzecznika rządu, został zapytany czy Polska będzie dochodzić odszkodowania od ZSRR za skażenie promieniotwórcze, straty itd. O ile pamiętam, Urban uznał to za prowokację, odwrócił kota ogonem i odpowiedział mniej więcej tak, że to akurat Polska będzie dochodzić odszkodowań od kontrahentów z Zachodu, którzy przestali odbierać zamówione u nas płody rolne czy mięso – pod kłamliwym pretekstem, że to jest skażone. Nie rozumiem sensu takiego postępowania. To była jakaś gra na czas. Przecież nie ma możliwości, żeby ukryć wyciek promieniotwórczy czy wybuch.
Nie pamiętam tej konferencji. Ale trzeba wspomnieć o Wyścigu Pokoju, którego start w Kijowie zaplanowano na 6 maja 1986 r., czyli opodal Czarnobyla i jakieś 10 dni po katastrofie. To była ważna międzynarodowa impreza – prestiżowa dla Moskwy; sztandarowa. Musiała się odbyć.
Czegoś nie rozumiem: cały nasz kraj nie dostał ostrzeżenia przed poważnym nieszczęściem, tylko po to, żeby Moskwa miała swój Wyścig Pokoju akurat w Kijowie – na terenie świeżo skażonym przez materiał radioaktywny? Dlaczego ten Wyścig nie został odwołany?
Kierownictwo radzieckie uznało, że jeżeli Wyścig się odbędzie, to ono pokaże wszystkim, iż kontroluje sytuację. Z tego Wyścigu wycofała się większość ekip zachodnich – a także Rumunia, ale polskim kolarzom to się oczywiście nie udało – i nie mogło udać.
Czytałam, że wywarto na nich silną presję. W pewnym wywiadzie Ryszard Szurkowski oświadczył, że polska ekipa chciała się wycofać z udziału, że kolarze rozpaczliwie bronili się przed tym wyjazdem, bo ktoś im uświadomił, jaka jest faktyczna sytuacja na Ukrainie. Ale w hotelu Novotel, gdzie byli zakwaterowani – doszło do jakiś przykrych wydarzeń - aż wreszcie ulegli sile argumentów działaczy sportowych, partyjnych i państwowych.
Zmuszono ich. Uświadomiono im, że jeżdżą w barwach klubów wojskowych lub MSW – gwardyjskich. I że jeżeli nie chcą być ochotnikami, to dostają polecenie wzięcia udziału w zawodach. W tył zwrot i odmaszerować!
A gdyby ktoś się postawił i odmówił, to co?
Dla historyków najważniejsza w komunizmie jest może jego nieprzewidywalność i nieprzejrzystość. Zasadniczo nie sposób było przewidzieć, jakie będą konsekwencje odmowy, postawienia oporu, zepsucia szyków, przejścia do opozycji, protestu itd. Nie wiadomo było, kiedy te konsekwencje nastąpią, czy kary się zsumują, a poza tym nie musiały być proporcjonalne: za małe przewinienie mogła być ciężka kara i odwrotnie - żadnego wzoru odniesienia. To mogło być równie dobrze pokiwanie palcem, zmarszczenie brwi, pozbawienie pracy, odebranie paszportu, odrzucenie publikacji albo książki, brak możliwości studiowania przez dziecko lub otrzymania mieszkania, powołanie do wojska – była cała paleta możliwości. W skrajnych przypadkach mogła być to nawet śmierć z rąk nieznanych sprawców albo kara śmierci w sfingowanym procesie o szpiegostwo. I nikt nigdy nie wiedział, co to będzie oraz z której strony… Mogła być tylko uwaga: "Zapłacisz nam za to". Rozbudzona wyobraźnia - oczekiwanie na kłopoty - to też może być kara… Czy słyszała pani, żeby ktoś odmówił wyjazdu na ten Wyścig Pokoju – i nie wyjechał?
Nie, nie słyszałam o takiej osobie.
I jesteśmy w domu.
Ciekawi jeszcze jedno: upłynęło ponad 30 lat, a wciąż nie ma szczegółów. Kolarze nie chcą podawać nazwisk ludzi, którzy ich szantażowali, wspominają o działaczach "wysokiej rangi"…
Decyzje o takich naciskach najpewniej zapadały na poziomie Jaruzelskiego.
Akurat internetowa plotka operuje nazwiskiem Aleksandra Kwaśniewskiego.
Mało prawdopodobne. Kim on niby wtedy był? Dwa lata później pamiętam, że był w Barcelonie, pełnił jakąś funkcję w rządzie. Ale wtedy?
Wtedy był ministrem bez teki. I byłym naczelnym w redakcji "Sztandaru Młodych", w której, wkrótce po jego awansie do rządu, rozpoczęłam pierwszą pracę. Pamiętam, że wszyscy "Kwasa" ciepło wspominali.
Ale taki brak szczegółów i nazwisk to nie jest nic nowego. O katastrofie w Czarnobylu nic nie wiadomo. Nie ma danych, ilu ludzi zginęło, od razu albo potem, kto to był, ilu zachorowało po roku czy pięciu latach i umarło – a ilu się wyleczyło – i kto jeszcze jest zagrożony. Nie wiemy, co tam naprawdę stało się w tym Czarnobylu, dlaczego, kto za to odpowiada? I jaką poniósł odpowiedzialność? Mam tylko fabularny serial telewizyjny.
Diatłow, jeden z tych naukowców, którego postawili przed sądem za tę katastrofę – podobno twierdził, że ta elektrownia w ogóle nie powinna być oddana do użytku.
Podobno stwierdził. Podobno jest naukowcem. Podobno miał uczciwy proces, tak samo jak zabójcy księdza Popiełuszki. Podobno elektrownia miała wady, ale dopuszczono do jej użytkowania do celów wojskowych. I podobno w Czarnobylu zginęło zaledwie ok. 30 osób przy usuwaniu skutków katastrofy, sami bohaterowie-ochotnicy. Ale ilu ludzi tak naprawdę musiało wejść do elektrowni, żeby ustabilizować sytuację – i jakie mieli motywy, że poszli na samobójczą misję? Proszę te sowieckie "podobno" zestawić z Fukushimą. Tam przebieg katastrofy mogliśmy oglądać na ekranach telewizorów - na żywo. Nie było żadnej tajemnicy. Japońskie władze zrobiły wszystko, aby nagłośnić skutki katastrofy, ogłosić problem – uzmysłowić zagrożenie, ostrzec. Starały się przewidzieć skutki oraz im zapobiec – na ile to możliwe. Chociaż chodziło o tsunami, więc nie mogły policzyć ofiar co do osoby, tylko szacować.
Zaprzyjaźniona sąsiadka, dr Anna Szcześ – znakomity lekarz - pełniła w tamtym czasie dyżury lekarza kraju. Dowiedziawszy się w pracy o Czarnobylu, podała mojej rodzinie oraz wielu innym osobom płyn Lugola, jeszcze przed tym, zanim rozeszły się pogłoski o tej katastrofie. Gdy stanęła w obliczu wyboru pomiędzy karierą a przysięgą Hipokratesa, wybrała czyste sumienie. Potem podobno ten płyn Lugola zupełnie nie okazał się potrzebny, ale to stało się wiadome dopiero po fakcie – a właściwie to po latach.
A czy pani wie, jak ja wydedukowałem, że "sytuacja jest dobra, ale nie beznadziejna"?
Nie wiem.
Szybko opracowałem test, jak wykryć niebezpieczne skażenie powietrza i opadu radioaktywnego. To był test pierwszomajowy - uznałem, że jeżeli odwołają pochód, to znaczy że faktycznie jest skażenie. A jeżeli nie odwołają, to jakoś to będzie. Pochód z okazji 1 Maja oznaczał dla władców 4-5 godzin sterczenia na trybunie. Wojciech Jaruzelski nie ryzykowałby swojej skóry, gdyby wiatr przywiał nam pamiątkę z Czarnobyla.
Oprócz tego testu, innym czynnikiem uspokajającym była ekspertyza niezależnych polskich atomistów, opublikowana jakieś dwa tygodnie po katastrofie w podziemnym tygodniku "Mazowsze". Oni wprawdzie byli anonimowi, ale miałem zaufanie do źródła. Chociaż jednocześnie były sygnały innego rodzaju – rodzące poczucie zagrożenia. Pamiętam, że na przełomie kwietnia i maja 1986 r. wpadł mi w ręce anglojęzyczny "Newsweek": bieżący numer, właśnie o katastrofie w Czarnobylu. I wydrukowano tam fotografię, wykonaną jakoby na dniach, w północno-wschodniej Polsce, w rejonie Suwałk. Przedstawiała rolnika, który stał obok krowy i wylewał na ziemię mleko z bańki. Komentarz i podpis nie był potrzebny. Nie wykluczam że była to inscenizacja, ale może takie sytuacje rzeczywiście się zdarzały? A jeżeli się zdarzały, to wskutek paniki, czy dlatego że ktoś miał więcej informacji? – to wszystko należałoby zbadać.
Rozmawiała Iwona L. Konieczna