Nie przypadkiem Stany Zjednoczone nie uważają już Europy za głównego partnera. Przede wszystkim z powodu braku decyzyjności Starego Kontynentu, wzajemnego blokowania się narodowych polityk. Waszyngton nie ma po prostu po drugiej stronie Atlantyku jednego partnera do rozmowy.
Unia jako strefa wolnego handlu ze wspólnymi instytucjami, ale bez wspólnej polityki międzynarodowej i obronnej, luźna struktura oparta na zawiłych aktach prawnych nie pasuje do współczesnego świata, który powrócił do koncepcji stref wpływów i gry interesów. Nie czas na idealistów, czas na silnych graczy. Potencjalnie Europa mogłaby być światowym numerem dwa. Mogłaby, gdyby nie tylko jej gospodarka, ale także siły zbrojne i ośrodki decyzyjne były zintegrowane.
Lizbona może zmienić ten stan rzeczy. Traktat tworzy nowe narzędzia do uprawiania europejskiej polityki. Nie określa jednak dokładnie, jakie będą kompetencje najważniejszego z nich – prezydenta Rady UE, to zależy już od państw członkowskich. Od tego, kogo wybiorą i na jaką samodzielność mu pozwolą.
Niestety przewagę zdaje się zdobywać obóz rozwadniania Lizbony, który chce słabego prezydenta i wykastrowanej unijnej dyplomacji – jest w nim też Polska. Jeśli zwycięży, Lizbona na lata ugrzęźnie, a wraz z nią cała Unia. Wygaśnie impuls do rozwoju i budowy europejskiej potęgi. Nie staniemy się światowym graczem i pozostaniemy galimatiasem skłóconych państewek.