Zanim jednak dorobimy się własnego "Guardiana", warto zastanowić się nad problemem, bo całkiem możliwe, że za chwilę nie będzie o czym debatować. Klęska projektu LiD w ostatnich wyborach i pogarszające się notowania tej formacji nie są tak groźne jak kompletny brak zdolności do krytycznej refleksji właściwy temu środowisku. O głębokich przyczynach tego stanu rzeczy i źródłach ewolucji politycznej postkomunistów pisał wczoraj trafnie na łamach DZIENNIKA Andrzej Smosarski. Warto skupić się na innym, znacznie bardziej uniwersalnym problemie gnębiącym lewą stronę sceny politycznej. Jego najnowszy przejaw to uderzający entuzjazm, z jakim SLD oddaje się dziś walce przeciw... martwemu projektowi IV RP i opozycyjnemu PiS. Nastawienie to pokazuje dobrze główną chorobę polskich socjaldemokratów -ich oderwanie od rzeczywistości, archaiczność i niezdolność do zmierzenia się z wyzwaniem, jakie stanowi współczesny kapitalizm z neoliberalnym turbodoładowaniem. Zarzut wydaje się paradoksalny, bo przecież zarówno socjaldemokracja głównego nurtu, jak i jej bardziej ideowi krytycy pragną uchodzić za nowoczesną lewicę XXI wieku.
Dyktatura nowoczesności
Liderzy LiD prawie nigdy nie zapominają o dodaniu przymiotnika "nowoczesny" do swego politycznego samookreślenia. Zarazem jednak możemy zauważyć coś przeciwnego. Nie chodzi tylko o to, że na czele SLD znów widzimy tych samych liderów, którzy przewodzili postkomunistycznej lewicy w ciągu minionych 18 lat. Rzecz jasna, warto zauważyć, że dominacja "starych" jest główną przyczyną trwałości peerelowskiego kaca każącego poszukiwać uwiarygodnienia u kombatantów demokratycznej opozycji z dawnej Unii Wolności, którzy nie są wiarygodni dla przygniatającej większości polskiego społeczeństwa. Ważniejsze jest jednak coś innego. Wytrenowani w obronie zdobyczy okrągłego stołu i zalet porozumienia ponad podziałami SLD-owcy, najwyraźniej nie nadążają za zmianami, nie potrafią sprostać nowym wyzwaniom. Bardzo znaczące jest to, że Aleksander Kwaśniewski, którego specjaliści od wizerunku uczynili ongiś autorem hasła "Wybierzmy przyszłość", podczas ostatniej kampanii mówił niemal cały czas o osiągnięciach przeszłości.
Tymczasem hasła, które były nowe 18 lat temu, są niemal niezrozumiałe dla ludzi, którzy uzyskali prawa wyborcze w XXI wieku. Dla młodych polskich wyborców punktami odniesienia nie są ostatnie lata PRL, "powrót do Europy" czy kwestia dekomunizacji, ale półtorej dekady rynkowego fundamentalizmu, masowe bezrobocie, alienacja sceny politycznej, utrata poczucia bezpieczeństwa, nowa emigracja...
Polskim socjaldemokratom umknęły ostatnie lata. Zachowują się tak, jakby od roku 1989 nic się na świecie nie zmieniło. Jakby nie było kryzysu w Azji i Rosji, załamania hegemonii neoliberalizmu w wyniku demonstracji w Seattle i Genui oraz rosnącego oporu państw Trzeciego Świata, deficytów w gospodarce USA, wojen prewencyjnych prezydenta Busha, klęski blairowskiej "trzeciej drogi" i sukcesów lewicowej fali w Ameryce Łacińskiej. Nie zauważyli głębokiego wzrostu nierówności w Polsce, który sprawia, że powtarzanie śpiewki o ponadklasowym społeczeństwie obywatelskim (uwielbianej przez opozycyjną inteligencję pod koniec lat 80.) stało się świadectwem oderwania od rzeczywistości. W gruncie rzeczy postawa ta oznacza milczący udział w antagonizmach, tyle że po stronie uprzywilejowanej mniejszości. Sytuacji tej nie zmienia mantra o wrażliwości społecznej i pomocy najsłabszym. To tylko wygodna, bo nic niekosztująca wymówka.
SLD w dalszym ciągu jest ślepy na to, że tradycyjne wskaźniki ekonomiczne tracą na znaczeniu w obliczu ofensywy neoliberalizmu. Obecnie wzrost PKB czy spadek bezrobocia nie muszą już opisywać rzeczywistej kondycji społeczeństwa. Prawdziwym problemem stała się destabilizacja stosunków pracy, która sprawia, że samo jej posiadanie przestaje być gwarancją dostępu do owoców wypracowywanego przez społeczeństwo wzrostu. Ponad 23 proc. polskich pracowników zatrudnionych jest na czas określony, co oznacza, że mniej zarabiają, pracują w gorszych warunkach, nie mają podstawowych praw pracowniczych. Niestety, wyzwanie, które stanowi destabilizacja pracy, nie znajduje żadnej odpowiedzi po lewej stronie sceny politycznej.
To samo dotyczy prywatyzacji systemu emerytalnego, która sprawiła, że możliwe stały się sytuacje takie, jak wyparowanie kilku miliardów złotych z kont OFE w 2007 roku. Czy jakikolwiek polityk lewicy zająknął się w tej sprawie choćby słówkiem? Pytanie jest retoryczne. A kompletna klęska reformy służby zdrowia? A degradacja systemu edukacji i usług publicznych zagrożonych prywatyzacjami? Dlaczego brak zdecydowanej obrony publicznej służby zdrowia, choć wiadomo, że jest tańsza, bardziej dostępna i skuteczniejsza od prywatnej? Odpowiedź jest prosta: bo zajęcie się tymi sprawami oznacza ryzyko konfliktu znacznie poważniejszego niż sejmowe pyskówki i przepychanki -konfliktu z interesami potężnych ośrodków władzy ekonomicznej, które zagrażają polskiej demokracji w stopniu nieporównanie większym niż wyklinany przez postkomunistów "kaczyzm".
Do takiej konfrontacji trzeba czegoś więcej niż sprawnego aparatu partyjnego -trzeba masowego poparcia. Ale nie abstrakcyjnego elektoratu, który istnieje tylko w zmiennych sondażach, lecz realnych grup społecznych padających ofiarą neoliberalnych reform. Problem w tym, że grupy te często pozostają poza politycznym targetem, bo po prostu nie głosują. Nie głosują zaś dlatego, że nie czują się reprezentowane przez żadne z ugrupowań parlamentarnych. Koło się zamyka...
Lewicowa alternatywa?
Pora zapytać, kto zmieni ten stan rzeczy i przywróci polską socjaldemokrację teraźniejszości? Nadzieje budzi nowa intelektualna lewica, której już udało się złamać prawicowy monopol ideologiczny. To bardzo dużo. Niestety, pod wieloma względami jest ona jeszcze starsza niż SLD. Tkwi w filozoficznym postmodernizmie rodem z lat 80., co sprawia, że jest prawdziwą opozycją jej królewskiej mości dla polskiej prawicy. Często robi dokładnie to, co chcieliby jej przeciwnicy: oddaje walkowerem kwestie społeczne i daje się zapędzić do elitarno-akademickiego getta. Postmodernistyczna starość nowej lewicy jest równie niebezpieczna jak archaiczna nowoczesność SLD.
Wspomniany wyżej tekst Andrzeja Smosarskiego także jest symptomatyczny dla pewnego rodzaju słabości, tym razem w wersji radykalno-lewicowej. Smosarski słusznie twierdzi, że lewica powinna być siłą wykluczonych i wyzyskiwanych, ale myli się bardzo, gdy redukuje tę strategię do oddolnych i zawsze skazanych na lokalność działań solidarnościowych. Myli się jeszcze bardziej, gdy sugeruje, że takim działaniom nie potrzeba refleksji teoretycznej, że wystarczy być z potrzebującymi, a właściwa strategia wyłoni się spontanicznie z akcji bezpośredniej. Pozbawione teoretycznego zaplecza "działactwo" nie jest żadną alternatywą ani dla SLD, ani dla pogrążonych w talmudycznych lekturach "krytyków politycznych". Jakkolwiek efektowne i czasem wymagające osobistej odwagi nie jest też żadnym zagrożeniem dla neoliberalnego kapitalizmu. Rezygnując z całościowego projektu politycznego na rzecz interwencji w konkretnych sprawach, w gruncie rzeczy wpisuje się ono w narzucany przez system model stosunków społecznych, zbliżając się niebezpiecznie do roli, jaką mają w nim odgrywać organizacje pozarządowe (łatające dziury po rozbitym systemie socjalnym), a nawet inicjatywy dobroczynne.
Rzecz jasna lewica nie powinna rezygnować z tego rodzaju pracy u podstaw. Ale redukowanie jej aktywności do blokowania eksmisji, rozdawania ciepłych posiłków i urządzania pikiet jest równie niebezpieczne jak zaniechania na tym polu. Konsekwencją niechęci do jałowego teoretyzowania charakteryzującego tzw. lewicę kulturową bywa czasem odrzucanie kwestii emancypacyjnych, które rzekomo interesują tylko inteligentów z klasy średniej. Tak właśnie czyni Smosarski. Zupełnie jakby walka przeciw niesprawiedliwości wykluczała działanie na rzecz mniejszości, jakby wolność przeciwstawiała się równości i braterstwu. Sam pomysł takiego przeciwstawienia pochodzi od amerykańskich neokonserwatystów, którzy skutecznie wykorzystali go do walki z lewicą w USA. Cóż z tego, że Smosarski odwołuje się doń z innych pozycji, skoro skutek jest taki sam?
To prawda, że lewica kulturowa redukuje swą aktywność do przysłowiowych parad równości, ale oznacza to tylko tyle, że trzeba zaproponować alternatywną strategię walki o prawa kobiet, mniejszości czy imigrantów. Taką, która wyprowadzi dyskryminację z mechanizmów kapitalizmu. Dobrym przykładem może tu być segmentacja siły roboczej, czyli tworzenie grup pracowników gorzej opłacanych, niezrzeszonych, zatrudnionych na elastycznych warunkach. Grupy te wyodrębnia się właśnie ze względu na płeć, wiek, kolor skóry czy status obywatelski. Dzielenie pracowników jest formą szantażu wobec wszystkich zatrudnionych (jeśli nie zgodzicie się na obniżkę płac, wydłużenie czasu pracy, liberalizację zasad BHP, to zatrudnimy na wasze miejsce tych z gorszego segmentu). Sytuacja ta pokazuje, że walki klas i praw mniejszości nie da się rozdzielić -te drugie wynikają z pierwszej.
Wiatr z Caracas
Niezależnie od tego, czy zdarzy się cud i w SLD władzę przejmie grupa ludzi patrzących dalej niż do następnych wyborów, czy też wyłoni się jakaś alternatywa na lewo od tej partii, lewica będzie musiała podjąć wyzwania niesione przez współczesny kapitalizm. Pierwsze jaskółki takiego nastawienia już mamy. Widać je w kampaniach organizowanych przez Komitet Pomocy i Obrony Represjonowanych Pracowników (KPiORP), który wspiera walki pracowników tymczasowych czy imigrantów, ale też organizuje solidarność w skali ogólnokrajowej. Inspiracje płyną jednak także zza oceanu. Polska lewica powinna studiować doświadczenia Latynosów, bo niezależnie od wszystkich różnic, polski kapitalizm pod wieloma względami przypomina latynoski. Już na początku lat 90. Karol Modzelewski pisał o groźbie latynizacji Polski, a historia III RP przyznała mu rację. Kapitalizm polityczny, neoliberalny fundamentalizm, dziedzictwo dyktatury, wyobcowanie sceny politycznej, korupcja, podział na Polskę A, B, C itd., finansjeryzacja gospodarki, przemoc w stosunkach pracy to problemy, które (na znacznie większą skalę) występują także w Ameryce Łacińskiej. Jest jednak jeszcze jeden powód.
Jak słusznie zauważył Slavoj Zizek, prawdziwie wywrotowa, skuteczna i, dodajmy od siebie, nowoczesna strategia lewicy wykuwa się dzisiaj w Ameryce Łacińskiej, gdzie potężne ruchy masowe dokonują bezprecedensowych przemian. Łączy ona radykalny demokratyzm, orientację na klasy podporządkowane i rewindykację praw mniejszości. Zorganizowane oddolnie społeczne siły w Brazylii, Boliwii, Ekwadorze czy Wenezueli nie tylko krytykują neoliberalizm, ale też nie wahają się wprowadzać krytyki w czyn. Nie ograniczają się do tradycyjnej gry wyborczej, walki o hegemonię ideologiczną czy do wspierania lokalnego oporu wykluczonych. Przejmują władzę państwową i... zmieniają jej charakter. Po raz pierwszy w historii tego kontynentu demokracja to nie tylko fasada dla oligarchii, ale autentyczna władza ludu. Dlatego właśnie prawdziwym odniesieniem dla formacji godnej miana lewicy XXI wieku powinien być Hugo Chavez, a nie Tony Blair czy mętni ideologowie pokroju Antonio Negriego. Latynoamerykańska lewica jest odporna na różne choroby wyalienowanej sceny politycznej -jej siłą jest potęga mobilizacji społecznych i różnorodność form bezpośredniej demokracji. Nie musi grać o głosy wszystkich, bo wywodzi się z walk społecznych i czerpie swą siłę z opowiedzenia się po stronie klas podporządkowanych, a co za tym idzie, jest skłonna do zapłacenia ceny za taki wybór.