To, co się wydarzyło w Brukseli, jest sukcesem i polskiego rządu, i Donalda Tuska. Usłyszeliśmy zdecydowane "nie" dla protekcjonizmu i dla euroobligacji. Jeszcze niedawno przecież premier mówił z trybuny sejmowej, że Europie grożą euroobligacje. Okazuje się, że można było spokojnie nakłonić przywódców Unii do rezygnacji z tego pomysłu na nieformalnym szczycie.

Reklama

>>>Cichocki: Decyzje dopiero zapadną

>>>Rosati: Pozyskaliśmy poparcie Niemiec

>>>Girzyński: Wirtualny sukces Tuska

Zobaczyliśmy też, że Unia nie będzie przynajmniej na razie wracać do idei "dwóch prędkości". A przynajmniej, że idea ta stanie się mniej popularna. Francuzi już przestali mówić o dofinansowaniu swojego przemysłu motoryzacyjnego, choć Niemcy jeszcze się z tego nie wycofują i zastanawiają się, co zrobić z Oplem. Kanclerz Angela Merkel powinna dotrzymać słowa w kwestii wyrzeczenia się protekcjonizmu. Delikatnie mówiąc byłoby trochę nie fair, by Niemcy pokazały teraz Unii w tej sprawie figę. Pamiętajmy jednak, że Niemcy są naszym naprawdę poważnym partnerem. Widać to było i teraz. Najpierw premier rozmawiał z kanclerz Merkel, która powiedziała "nie" euroobligacjom, co też nas wzmocniło.

Reklama

Dobrze też się stało, że pomysł premiera Węgier o finansowaniu krajów Europy Środkowej nie znalazł polskiego poparcia. Ciągle musimy być wyczuleni na to, że wrzuca się nas do wspólnego worka razem z tymi krajami Unii Europejskiej, które sobie nie dają rady. Tymczasem trzeba pamiętać o tym, że Bank Światowy mówi, że w Polsce wzrost PKB będzie wynosił 2 proc., co jest dużym osiągnięciem na tle Unii Europejskiej. W tej sytuacji rząd powinien jednak zacząć wydawać więcej pieniędzy - by zacząć na poważnie zmieniać wizerunek, jaki mamy za granicą. W tym żeby z nas kpić, szczególną przyjemność znajdują Anglicy, którzy przy opisywaniu ekonomicznych problemów krajów europejskich, a nie pisząc o Polsce, ilustrują to zdjęciami z polskich urzędów pracy. Rząd oprócz mówienia w Brukseli, że dajemy sobie radę i jesteśmy świetni, powinien naprawdę zrobić coś dla wzmocnienia naszego wizerunku.

W niektórych kwestiach Polska natomiast zachowuje się trochę jak Zosia - Samosia. Minister finansów i premier oświadczyli, że nie oczekujemy specjalnych warunków wejścia do ERM2. Tym samym podkreślili, że jest u nas tak dobrze, że jesteśmy w stanie spełnić wszystkie wymogi. Być może jednak powinni pamiętać o tym, o czym mówią ekonomiści, jak np. Dariusz Rosati w Radio Zet, że kryteria z Mastricht są przestarzałe i nie pasują do obecnej sytuacji. Może więc i nad tym warto byłoby się zastanowić. Cieszę się, że wzięliśmy pożyczkę w wysokości 4 miliardów od banku inwestycyjnego, większą niż w poprzednim roku o miliard, dzięki którym będzie można przeznaczyć pieniądze na infrastrukturę.

Reklama

Najbardziej cieszę się jednak z tego, że tym razem nie doszło do żadnej kłótni między prezydentem a premierem o krzesło lub inny sprzęt. Dobrze, że strona prezydencka zrozumiała, że sprawy gospodarcze należą do rządu. Podobnie jak sprawa pakietu klimatycznego, gdy urządzono awanturę o samolot. Są takie sprawy, gdy po prostu należy schować ambicje. Na szczyt zawsze powinien jechać ten przedstawiciel Polski, od którego w danym wypadku więcej zależy. Gdyby zasada ta była stosowana wcześniej, uniknęlibyśmy gorszących kłótni.

Szkoda więc tylko, że przed wyjazdem premiera do Brukseli nie doszło do porozumienia ani z prezydentem, ani z PiS w sprawie euro. Nie chodzi tylko o datę, tylko o to, aby został sformułowany wspólny komunikat dotyczący wprowadzenia euro. Na razie zamiast tego słyszymy głównie ośmieszające nas stwierdzenia prezesa PiS, że u nas jest więcej świateł, bo nie ma euro, a na Słowacji jest ciemno. Myślę, że takie przekazy dochodzą do przedstawicieli Unii, co nas lekko kompromituje.

Unia Europejska jest w tej chwili jak przysłowiowa bańka mydlana i porozumienie na nieformalnym szczycie może być tylko chwilowe. Zachodnia prasa pisze, że całe porozumienie jest pozorne, a Unia przypomina popękaną skorupę. Należy więc walczyć o to, by nie zwyciężył zwyczajny egoizm.