"Był to człowiek zaplątany w politykę trochę przypadkiem" - powtarzają ludzie, którzy razem z nim w tej polityce działali. A jednak, co ciekawe, nikt mu tego nie miał za złe.

"Myślę o nim nie jako o polityku, a jako o bardzo przyzwoitym, uczynnym człowieku, przyjacielu" - mówi pod świeżym wrażeniem wiadomości o śmierci Zbigniewa Religi jego dawny partyjny kolega z SKL Aleksander Hall, który zwykle nie nadużywa takich słów. "To charakterystyczne, nie mówiono o nim <minister>. Mówiono zawsze <profesor>" - zauważa Eryk Mistewicz, który w roku 2005 organizował mu prezydencką kampanię.

Reklama

>>> Karnowski: Religa nie chciał współczucia

Też go tak zawsze tytułowałem. W roku 2005 robiłem z nim do "Newsweeka" wywiad jako z kandydatem na prezydenta. Obkuty z własnego programu wyborczego i zdyscyplinowany, stawił się rano w kawiarni, gdzie miał nie tylko ze mną porozmawiać, ale pozwolić zrobić sobie serię zdjęć.
Z wielką cierpliwością, bo zawsze tak wszystkich traktował, dawał sobie zakładać kolejne płaszcze i szale. Kiedy jednak ożywił się najbardziej? Kiedy spytałem go o wczesną godzinę naszego spotkania: "Proszę pana, ja już byłem u siebie w klinice. Zrobiłem poranny obchód, porozmawiałem z lekarzami, z pacjentami".

Reklama

Z jego opowieści wynikało, że senatorowanie, ba kierowanie własną partią - wtedy było to Centrum - to były zajęcia po godzinach. W dobie profesjonalizacji polityki - anachronizm, zwłaszcza u kandydata na prezydenta. Resztę stanowiły operacje, przyjmowanie chorych, kierowanie kliniką. W dyrektorskim gabinecie w Aninie królowało akwarium z piękną ozdobną rybką, prezent od jednej z pacjentek. Tym chlubił się najbardziej. Swoją duszę zostawiał w szpitalu.

>>> Dorn: To był czowiek bez zaciekłości

Do polityki trafił rzeczywiście przypadkowo - w 1993 r. kilka komitetów wyborczych chciało mieć go na swoich senatorskich listach. Wahał się między tak skrajnie rozbieżnymi ugrupowaniami jak Unia Pracy i Bezpartyjny Blok Wspierania Reform. Ostatecznie związał się z tym ostatnim. Reprezentował go tak samo naturalnie, jak naturalnie w latach 70. i 80. chodził na pochody pierwszomajowe - po to, jak sam potem opowiadał, aby komunistyczna władza finansowała jego ukochaną kardiologię. "Był przekonany, że działając w polityce, zrobi więcej dla swoich klinik, najpierw w Zabrzu, a potem w Aninie" - relacjonuje dobrze go znający polityk centroprawicy. "Wierzył, że kiedy służba zdrowia siądzie całkiem, on ja uratuje" - dodaje Mistewicz.

Reklama

Senatorował w kolejnych kadencjach, reprezentując różne kanapowe centroprawicowe partie: BBWR, republikanów, SKL, Centrum. Nie dbał o pełną spójność tego, co głosił. Będąc niewierzącym, popierał fundamentalne postulaty katolików z całkowitym zakazem aborcji na czele, a równocześnie szybką i pełną integrację z Unią Europejską. W roku 1997 zagłosował za ustawą mającą być wstępem do reformy służby zdrowia, którą przygotował rząd Cimoszewicza. "Koledzy z prawicy mieli do mnie o to pretensje, ale ja tak pojmuję politykę, z tym się akurat zgadzałem" - tłumaczył.

Jowialny, przystępny, pomógł setkom osób. "Kiedy mój ojciec miał w roku 2005 zawał, Lech Kaczyński zadzwonił do niego o 23 w nocy. Byli konkurentami w wyborach prezydenckich. Następnego ranka Religa operował ojca" - relacjonuje polityk PiS Jan Ołdakowski.

Podobnej życzliwości doświadczali jednak nie tylko politycy, także tysiące zwykłych ludzi. Wypalał papierosa za papierosem i rzucał się w wir pracy. Nic dziwnego, że Religa przez lata przodował w rankingach społecznego zaufania. Początkowo prowadził też w prezydenckich rankingach kampanii 2005. Chyba jednak Polacy wyczuli, że profesor jest przede wszystkim życzliwym ludziom lekarzem, a nie kandydatem na państwowego lidera. Gdy poparcie stopniało, wycofał się, poparł Donalda Tuska.

Potem znalazł się w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza jako minister zdrowia. Miał swoim autorytetem osłonić kolejną zdrowotną reformę. Początkowo spodziewano się, że zrobią ją wspólnie PiS i PO. "Można by rzec, że to on wygrał tę kampanię wyborczą. A jednak nikt, łącznie z politykami PO, nie zgłaszał do niego pretensji o woltę. Ze względu na jego autorytet. Ale i dlatego, że jako szczera sierota po PO-PiS-ie nie traktował polityki jako sfery walki o wpływy czy o karierę" - przypomina Mistewicz.

Logika międzypartyjnej wojny bardzo go jednak peszyła. Było mu autentycznie przykro, kiedy znani mu z poprzednich kadencji politycy PO atakowali go za powolność w szykowaniu kolejnych reformatorskich projektów.

Zwierzał się podczas wywiadów, iż jeszcze bardziej jest zaskoczony tym, że ludzie dawniej odnoszący się do niego z respektem, przedstawiciele warszawskich salonów, zaczęli go omijać na wspólnych uroczystościach i spotkaniach - bo znalazł się po stronie braci Kaczyńskich.

>>> Cymański: Nie szukał poklasku

Z drugiej strony nie mieścił się też do końca w ramach swego nowego obozu - wyrazem tego były niesnaski z PiS-owskim wiceministrem zdrowia Bolesławem Piechą. Głosił bardziej od kierownictwa tej partii liberalny program, między innymi częściowego współpłacenia za medyczne usługi. Wszystko uspokajała jednak jego mało polityczna łagodność. W roku 2007 zdecydował się na start w wyborach do sejmu z list PiS - po to, aby w razie zwycięstwa partii Kaczyńskiego dokończyć własne projekty jako minister. Został oczywiście posłem, ale zasiadł na ławach opozycji. Ta rola go męczyła, wolał leczyć, niż przesiadywać w parlamencie. Na dokładkę w tym właśnie czasie dopadł go nowotwór.

"Szanowany, ale nigdy niewchodzący w głąb polityki, na klubach PiS był tyleż zdezorientowany, co zachowywał własne zdanie"- tak charakteryzuje jego rolę w ostatnim okresie Jan Ołdakowski. Dodajmy - coraz mocniej też cierpiał.

Podobno jako pacjent skazany na kolejne bolesne operacje przeraził się szczerze wizją prywatyzacji szpitali, uznał, że komercyjne placówki nie będą dostatecznie gorliwie ratowały ludzkiego życia. Dlatego pozostawił po sobie niczym testament swą ostatnią dramatyczną mowę - z listopada 2008 r. - w której sprzeciwiał się z sejmowej trybuny reformie przygotowanej przez Ewę Kopacz. Mówił z trudem, a przecież całkiem spójnie i z wyczuciem dramatyzmu chwili.

Własną aktywność w coraz cięższym stanie dedykował tym, którym przyszło zmagać się ze swoimi chorobami. Gdy z rzadka pojawiał się w Sejmie, poruszał się z wysiłkiem, a jednak w swoim eleganckim garniturze, który ciążył mu teraz zapewne jak pancerz, nadal gotów był odpowiadać na pytania dziennikarzy. Zawsze był na nich otwarty - to jeden z nielicznych ministrów, którzy osobiście odbierali własne komórki. Podczas choroby jego gotowość do rozmowy nabrała wymiaru nieledwie heroicznego.

Do końca ujmował szczerością. Mówił o swojej chorobie czy o braku wiary w życie pozagrobowe tak samo naturalnie, jak kiedyś przyznał się do dawnego uzależnienia od alkoholu. Nie było w tym cienia pozerstwa. Jan Ołdakowski: "Nie wiem, do kogo go porównać. Wiem, bo widziałem, że gdy ludzie dziękowali mu setki razy za pomoc, był autentycznie speszony. Pewnych gestów, drobnych zachowań nie da się podrobić".

Aleksander Hall poznał profesora w połowie lat 90. Utrzymał z nim serdeczne kontakty do końca, choć w międzyczasie ich drogi polityczne się rozeszły. Mniej więcej rok temu profesor Religa zaprosił jego i innego weterana wspólnej działalności w SKL Artura Balazsa do warszawskiej restauracji na kolację. "Nagle powiedział, że nie udało mu się uniknąć przerzutów. Zupełnie naturalnie, w swobodnym towarzyskim tonie, chciał nas przygotować na najgorsze" - opowiada Hall.

Przygotował wszystkich. Choć pozostał bardziej lekarzem niż politykiem, to w tym ostatnim, tak przecież wilczym świecie, nie pozostawił po sobie wielu wrogów. Może nawet wcale.