Wybuchła kolejna bitwa w bezkompromisowej wojnie na linii prezydent - premier. Buńczuczne wypowiedzi padają, niczym ciosy, z obu stron. Owszem, takie przypadki mieliśmy już wcześniej. Awantura o samolot, o krzesła, a potem najeżone argumenty i kancelarie wysyłające swoich szefów nawzajem przed oblicze Trybunału Stanu. Kancelaria Prezydenta chciała nawet skierować stosowne oskarżenie szefa kancelarii premiera na drogę sądową.

Reklama

>>> Paweł Śpiewak: Po szczycie NATO jestem przerażony!

Tamte awantury były raczej tragikomiczne. Ośmieszały nas i polską dyplomację, ale nie wiązały się szczególnie z merytorycznymi sprawami. Ta najnowsza, po szczycie NATO, jest zupełnie inna. Niesie bowiem dla Polski bardzo konkretne konsekwencje polityczno-dyplomatyczne. Komentatorzy zachodni zapewne już ostrzą sobie pióra, by napisać o tych naszych kłótniach. Za chwilę gazety niemieckie i francuskie będą się na ten temat rozpisywać. Lecz przecież dostrzegą to i odpowiednio skomentują także dyplomaci - a obraz skłóconych Polaków będzie miał znaczenie we wszystkich późniejszych sprawach.

>>> Michalski: Emigrujcie z Polski, choćby na chwilę

Ujawnienie sugestii dla pana prezydenta, które sformułował jeden z pracowników MSZ już w trakcie obrad NATO, gdy okazało się, że szef duńskiego rządu Anders Fogh Rasmussen będzie wybrany, rzuca nowe światło na styl działania naszej delegacji. Obnaża brak chęci współpracy ze strony pana prezydenta, który nie poszedł za sugestiami tej notatki, mimo że wydawały się bardzo rozsądne. Była tam sugestia dla prezydenta, by nie odpuszczał zbyt łatwo. Lech Kaczyński w tej roli powinien się dobrze czuć. Lubi mocne słowa, potrafi się wykłócać. W tym przypadku kompletnie z tego zrezygnował. I to jest właśnie dla mnie niezrozumiałe. To była gra warta świeczki, bo protest Turcji wobec kandydatury Rasmussena przyniesie jej bardzo konkretne korzyści w NATO.

Reklama

Jeżeli premier Tusk w jakikolwiek sposób wcześniej wyrażał swoje poparcie dla kandydatury Rasmussena, to też nie ma powodu, by go teraz potępiać. Mógł być już wcześniej pewien, że ta kandydatura zapewne zwycięży, ale Polska delegacja, wzorem Turcji, powinna wywalczyć sobie jak najlepszą pozycję negocjacyjną. Nawet jeśli z góry wiedzieliśmy za kulisami, że kandydatura Sikorskiego nie ma szans, to na otwartym forum dyskusji można było wskazywać swego kandydata i za rezygnację z niego żądać coś dla siebie. Uprawianie polityki to przecież gra, również między tym, co całkiem jasne i przejrzyste, a tym, co ukryte i w cieniu. To także gra, w której pewne decyzje się wymusza, a cząstkowe interesy układają się w prawdziwe strefy wpływów. Dlatego odtajnienie rozmowy na linii Polska - Dania nie powinno wzbudzać niezdrowych sensacji. Podjęcie takiego wątku przez polskiego premiera świadczyłoby raczej o operatywności naszej polityki, o tym, że mamy główną scenę i wątki poboczne. Że potrafimy przewidywać i dogadać się nawet z konkurentem, który ma największe szanse na wygraną.

Wcześniej słyszeliśmy z ust pana prezydenta, że uważa kandydaturę Radosława Sikorskiego za dobrą. Jeżeli za tymi słowami nie poszły jednak żadne czyny, to dochodzimy do dramatycznego wniosku: nasza dyplomacja jest w bardzo poważnym dylemacie. Może słowo "rozsypka" to za dużo, ale nie ulega wątpliwości, że brak zasadniczej jedności Polsce i polskiej dyplomacji wyraźnie szkodzi. Nie wyobrażam sobie teraz jakiejś instytucji nadrzędnej, która mogłaby zmusić panów, prezydenta i premiera do efektywniejszej współpracy. Ostateczną instancją jest opinia publiczna, która - mam nadzieję - w końcu odezwie się i powie, że tak dalej być nie może. Najwyższa pora, aby myślący poważnie o swym państwie Polacy zebrali się, by zmusić aktorów polskiej polityki do współdziałania. Tym bardziej że przed nami kolejne kandydatury do rozegrania. Trudno sobie wyobrazić, że po ostatnich spięciach prezydent i premier ujednolicą nagle swoje stanowisko wobec kandydatur Jerzego Buzka i Włodzimierza Cimoszewicza. Ale oznacza to z góry klęskę Polaków i spadek naszego międzynarodowego znaczenia.