Język polityki jest z natury stronniczy, zaangażowany, posługujący się uproszczeniami. To od nas komentatorów zależy, czy twierdzenia polityków będą konfrontowane z rzeczywistością. Ale czy od sędziów dyktujących partiom, co mają mówić?

Oczywiście twierdzenie opozycji: premier ukradł pieniądze, podlega sądowej ocenie jak każde oszczerstwo. Ale czy opozycja ma prawo twierdzić, że senator partii rządzącej dostał zlecenie od rządu, skoro dostał je od agencji, w której resort skarbu państwa ma 100 procent? Zawiera się w tym zdaniu domniemanie o nieformalnych wpływach tej partii. W politycznej debacie jest ono uprawnione. Bezpieczniej czuję się w kraju, gdzie od rządzących wymaga się więcej. Wolę to niż ochronę ich interesu sądowymi werdyktami.
Gdy usłyszałem, jak pani sędzia upomina partię opozycyjną, że to nie rząd doprowadził do upadku stoczni, a Komisja Europejska, pomyślałem sobie: ktoś tu się zajmuje nie swoimi sprawami. Spór o to, kto czemu zawinił, zająłby godziny najtęższym eksperckim głowom. Pani sędzi jego rozstrzygnięcie zajęło kilkadziesiąt minut, bo tyle dał jej uproszczony tryb wyborczy.

Reklama

Jeśli prawdziwość politycznych tez będą weryfikowały sądy, pojawi się problem ich stronniczości. W poprzedniej kadencji PO przyjmowała interpretację, że za wszystko, co dzieje się pod rządami PiS, odpowiada PiS - nawet za ranę anarchisty pchniętego nożem w bójce. Dawała temu wyraz - również w wyborczych filmach. Teraz PiS próbuje podobnych metod. Czasem trzeba to skrytykować, bo to psuje jakość debaty. Ale wolałbym, aby sądy angażowały się w uzdrawianie debaty ostrożnie. Bo skojarzenia z cenzurą będą nieuniknione.