Depesze agencyjne znowu przypomniały absurdalny proces, w którym policja walczy o dobre imię, bo w czasie nocnej sprzeczki na drodze pewien europoseł nazwał pewnego funkcjonariusza "palantem". Nadawanie temu przez policję rangi wydarzenia wartego sporu w sądzie, w obronie własnego autorytetu, ukazuje śmieszność reakcji policji. Zamiast budować swój autorytet zwiększeniem wykrywalności przestępstw, sprawnym i przeciwstawieniem się dzikim hordom pseudokibiców piłkarskich, skutecznym wyłapywaniem ukrywających się gangsterów, chce uznanie i prestiż zbudować w sądzie.
Jakiś policjant z Ostrowa Wielkopolskiego od 10 lat walczy o to, żeby ukarać eurodeputowanego Witolda Tomczaka za znieważenie funkcjonariuszy na służbie. Czymże to znieważył policjantów, ten były członek LPR, z zawodu lekarz, że policja za punkt honoru wzięła sobie ukaranie go? Bo za skarżącymi go konkretnymi policjantami, to prawie na 100 proc. pewne, stoi miejscowe szefostwo policji. Bez jego akceptacji policjanci sami z siebie nie podawaliby europosła do sądu.
Od początku rzecz cała ma na sobie piętno pure nonsensu za sprawą obydwu stron. Europosła i policjantów. Bo jakim to modelem musi być Witold Tomczak, człowiek w końcu wykształcony, obyty w świecie, żeby w mieście, które się dobrze zna, jechać samochodem jednokierunkową ulicą "pod prąd"? Choć była to noc, czujni policjanci zatrzymali szalonego kierowcę. Ich zdaniem europoseł znieważył wtedy funkcjonariuszy używając wobec nich słowa - "palant".
Nie trzeba zbyt dużej przenikliwości, ani wielkiego doświadczenia, żeby wyobrazić sobie pieklącego się europosła, który w swym poczuciu władzy, wiemy, że niczym nieuzasadnionej, beształ zapewne policjantów i domagał się, aby pozwolili mu jechać do domu. Być może chciał nawet uniknąć jakiejkolwiek kary i próbował wymóc to na policjantach. Nie byliśmy świadkami tego incydentu więc trudno znać jego wszystkie szczegóły. Być może jednak zdenerwowany europoseł niezbyt kulturalnie traktował funkcjonariuszy. I raczej jest pewne, że jednego z nich nazwał "palantem". Nie jest to słowo eleganckie. W języku ulicznej żuli jest nawet nie do zacytowania. Ale tak naprawdę, mało kto zna to jego wulgarne znaczenie. W popularnym języku, no może nie elity intelektualnej, ale w środowisku ludzi przeciętnych, "palant" znaczy mniej więcej tyle co "po trosze głupek", "człowiek niezbyt rozgarnięty", "ofiara losu".
Jak wiemy, podczas dużych emocji łatwo wylatują słowa których w normalnej sytuacji byśmy nie wypowiedzieli. I tak właśnie pewnie było podczas owej pechowej dla Witolda Tomczaka nocy w Ostrowiu Wlkp. Przesadził. Zachował się prymitywnie i skrajnie niestosownie. Powinien za to zostać ukarany dodatkowym mandatem, ale żeby zaraz do sądu?
Tym bardziej, że i dla sądu nie jest pewne czy słowo "palant" nosi znamiona zniewagi i uwłacza godności funkcjonariusza publicznego na służbie. Podobno na najbliższej rozprawie, bo dzisiejszą odroczono ze względu na chorobę oskarżonego, biegły językoznawca ma się wypowiedzieć, czy "palant" to zniewaga.
Wkrótce minie 10 lat od momentu, kiedy ten drobny incydent miał miejsce. Od tamtej chwili zdarzeniem zajmują się: policja, prokuratura i sąd. Jak na razie bez efektów. A przecież każde z tych ogniw mogło przerwać zaklęty krąg absurdu. I doprawdy nie rozumiem, dlaczego nikt nie wpadł na ten prosty pomysł.
Słowo "palant" ma już swoją tradycję w polskim sądzie. W połowie lat 90. niejaki Ryszard Zając ówczesny poseł z ramienia SLD został oskarżony o znieważenie członków NSZZ "Solidarność", kiedy użył zwrotu - "palanty z Solidarności". Po 7 latach został uniewinniony od zarzutu zniesławienia.
Wydaje się, że kara finansowa, jaką powinna wlepić europosłowi policja nauczyłaby go bardziej szacunku do jej funkcjonariuszy niż groteskowy proces, w którym i tak pewnie zostanie uniewinniony.