Amerykanie są zabezpieczeni przed ewentualną koreańską salwą, a do Europy komunistyczne rakiety nie dolecą.

Bazy radarowe na Alasce i w Kalifornii oraz krążowniki rakietowe na Pacyfiku już osłaniają Stany Zjednoczone od uderzenia z zachodu. Testy udowodniły, że system jest efektywny. Skutecznie zestrzeliwuje rakiety balistyczne. Gdyby nawet północnokoreański reżim zdołał połączyć głowice atomowe i rakiety dalekiego zasięgu w jedno śmiercionośne narzędzie - na razie jeszcze do tego daleko - Amerykanie byliby w stanie zneutralizować potencjalny atak. Tarcza w obecnej formie w zupełności do tego wystarcza.

Reklama

Udany test atomowy ani o krok nie przybliża zainstalowania w Polsce bazy z rakietami. Dla nas przełomowe znaczenie ma program nuklearny i rakietowy Iranu. Gdyby Teheran zechciał w nieokreślonej przyszłości uderzyć w USA, rakiety przyleciałyby nad Amerykę od wschodu. Tam nie ma żadnych systemów przechwytujących. Ową lukę miały właśnie wypełnić bazy w Europie. Inaczej niż w wypadku Korei Północnej, nie dysponujemy jednak żadnym dowodem, że ajatollahowie w ogóle chcą zbudować bombę atomową. Są tylko wskazujące na to poszlaki. Nawet ostatnie testy irańskich rakiet nie muszą niepokoić USA. Broń ta bowiem nie doleci do terytorium Stanów Zjednoczonych.

Amerykanie są ostrożni w wydawaniu pieniędzy. Co innego wojownicze deklaracje, co innego rzeczywistość. Zarówno za Busha, jak i obecnie inwestują w bezpieczeństwo tam, gdzie może być realnie zagrożone, a nie tam, gdzie ewentualna groźba jest propagandowym straszakiem. Atomowe zabawy Kim Dzong Ila są realnością, podobne ambicje Iranu - ledwie hipotezą. Pieniądze, jakie trzeba by wydać na nowe bazy w Polsce i Czechach zaś to bolesny konkret. Szczególnie teraz, gdy tak ich brakuje na pobudzenie dotkniętej kryzysem gospodarki USA.

Reklama