ANNA WOJCIECHOWSKA: Burzę w środowisku akademickim wywołał pomysł minister Barbary Kudryckiej wprowadzenia odpłatności za drugi kierunek studiów. Ma sens to rozwiązanie czy nie?
EDMUND WITTBRODT: Ma. Jest to próba wyrównywania szans mniej zamożnej młodzieży ze wsi, małych miasteczek, która ma problemy z dostaniem się na bezpłatne studia. Próba podjęta przy ograniczonych w tej chwili środkach budżetowych. Dziś już jest tak, że 60 proc. młodzieży płaci za studia, a 40 proc. nie. Ci, którzy studiują po dwa i więcej kierunków, zmniejszają niejako ten limit 40 proc.

Reklama

Problem w tym, że – jak argumentują krytycy pani minister – to pozorne rozwiązanie, które przyniesie niewiele oszczędności. Pan ma przekonanie, że wprowadzenie płatności za drugi kierunek rzeczywiście pomoże tym mniej zamożnym studentom?
Wydaje mi się, że to rozwiązanie otwiera taką możliwość. Faktem jest, że oszczędności z tego nie będą zbyt wielkie, ale jest to niewątpliwie próba powiedzenia, że jednak studia kosztują, i to z podatków wszystkich. I chodzi o to, by zwiększyć choć trochę pulę bezpłatnych studiów. Ja jestem oczywiście zwolennikiem dalej idących zmian. Uważam, że studia powinny być współpłatne, że wszyscy powinni płacić jakąś część.

Ale to nie pomogłoby tym mniej zamożnym?
Właśnie takim układem można by lepiej sterować. Dziś studia coraz bardziej są interesem indywidualnych osób niż państwa. Państwu zależy oczywiście, by jak najwięcej młodzieży się kształciło i żeby poziom wykształcenia w Polsce rósł. I to się zresztą dokonuje, bo ponad połowa młodzieży podejmuje studia. Ale jednak w coraz większym stopniu studiowanie leży w prywatnym interesie: zwiększa szanse na znalezienie pracy. I jest pytanie, czy zwiększać wszystkim te szanse na koszt wszystkich? Ja uważam, że niekoniecznie. Ale potrzebny jest w ogóle nowy sposób finansowania studiów wyższych.

Opozycja interpretuje pomysł minister jako właśnie krok w kierunku opłat za studia. Pan tak to interpretuje?
Nie, to jest tylko próba jakiegoś porządkowania i dania przy okazji choć większej szansy tym, którzy są w trudniejszych warunkach. Przy tym rozwiązaniu być może będą mogli studiować jednak bezpłatnie, bo się dostaną na zwolnione miejsca.

Reklama

Ale nawet z tego, co pan mówi, to, co proponuje ministerstwo pod hasłem reformy, reformą z prawdziwego zdarzenia nie jest. Kolejny półśrodek?
Tak, rzeczywiście. Ale jest to jakaś próba porządkowania, dokonania przesunięć w grupie młodzieży.

Uderzenie w najzdolniejszych studentów – mówią niektórzy.
Nie, bo zmiany przewidują, że 10 proc. najzdolniejszych będzie mogła studiować na dwóch kierunkach. Taką możliwość będą mieli najlepsi z najlepszych.

Pojawiają się jednak argumenty, że studenci często nie podejmują dwóch kierunków dla widzimisię. Taki jest po prostu rynek pracy. Ponadto w naszym systemie trudno po liceum odpowiedzialnie podjąć ostateczną decyzję, co się będzie docelowo robiło w życiu.
W takim razie możemy zaproponować np. system dwuetapowych studiów: trzyletnich licencjackich i dopiero w drugim etapie konkretniejsze ukierunkowanie. System, że można studiować dwa, trzy, pięć kierunków studiów, bo nie wiadomo, gdzie będzie można znaleźć pracę, jest niezwykle kosztowny. Tak być nie może, tak nie można szukać właściwych kompetencji.

Reklama

A jak jest dziś z tym studiowaniem na więcej niż jednym kierunku? To rzeczywiście jest istotny problem?
Zbyt wielka skala tego zjawiska rzeczywiście nie jest. Jednak znam takich studentów, dla których to jest sposób na życie. Oni nie muszą podejmować pracy, wychodzą z założenia: studiować tak długo, jak się da, a to jeden kierunek, a to drugi. A za to płacą wszyscy podatnicy, również ci biedniejsi, których dzieci nie mają szans dostania się do tej grupy, która studiuje bezpłatnie. Zresztą badania tej grupy pokazują, że większość studentów, która nie płaci za studia, to młodzież z dużych miast i bogatszych rodzin.

Ale nawet z tego, co pan mówi, to rozwiązania pani minister bardziej jawią się jako kolejny półśrodek. Trudno mówić o reformie z prawdziwego zdarzenia.
Tak, rzeczywiście. Nie idą tak daleko, jak ja uważam, że pójść powinny. Ale jest to jakaś próba porządkowania.

Dlaczego zatem to porządkowanie budzi tak wielki, powszechny sprzeciw środowiska?
To tak jak ze wszystkim: łatwej dawać, a trudniej odebrać. Choć to przecież nie jest odbieranie, tylko przesuwanie z jednych studentów na innych. Ale protestują ci, którzy korzystają z obecnego systemu. Wykładowcy prawdopodobnie dlatego obawiają się, że uczelnie otrzymają mniej środków. Ja nie mam zastrzeżeń do tych rozwiązań, ale dyskusyjne są dla mnie inne, choćby proponowane wprowadzenie limitów.

Nie było chyba jeszcze za żadnego rządu takich kontrowersji właśnie wokół resortu nauki. Gdzie jest problem? W samej minister?
Ja jestem z zaplecza rządowego, więc mnie trudno komentować. Ze mną się nie konsultuje.

Ale przyzna pan, że resort nauki do tej pory był wyłączony raczej z polityki?
Rzeczywiście, nigdy nie było takich problemów ze szkolnictwem wyższym. Wydaje mi się, że jest potrzeba większego dialogu z przedstawicielami środowiska. Ale na etapie założeń do projektu. To, co mnie niepokoi wokół tego resortu, to sytuacja, w której mam wrażenie, że długo, długo nic, cisza i nagle pojawiają się jakieś konkretne rozwiązania. I wybucha burza. Za mało jest rozmów, konsultacji i wczuwania się w oczekiwania środowiska. Nie zawsze oczywiście trzeba wychodzić im naprzeciw. Minister nie musi się zgadzać z nimi, ale dyskusja jest zawsze potrzebna.