Raport "Polska 2030” to dokument z gatunku takich, jakie łatwo obśmiać i lekkim ruchem wywalić do kosza. Wystarczy zarzucić, że zawiera sny o potędze, gruszki na wierzbie i kolejne "cuda Tuska”, które posłużą politycznemu PR, a nie realizacji zapędów reformatorskich. Spodziewam się takich komentarzy, są najprostsze. Z drugiej strony pojawią się - już zresztą widać pierwsze - recenzje bałwochwalcze: że to publikacja o historycznym znaczeniu, przełomowa i niezwykła, bez której Polska by się zawaliła, a ludziom żyłoby się mniej dostatnio.

Reklama

Spójrzmy na sprawę zdroworozsądkowo. Na razie ta prawie 400-stronnicowa księga jest warta tyle co całkiem niezły papier użyty do jej wydrukowania. Jej prezentacja nie przyspiesza żadnych zmian w naszej rzeczywistości. Dalej nie mamy i szybko nie doczekamy się autostrad, dalej drżymy o dostawy gazu najbliższej zimy, dalej niewielki odsetek Polaków pracuje (przynajmniej oficjalnie) i ma dostęp do tak podstawowego dobra, jakim w cywilizowanym świecie stał się internet. Żyjemy zresztą w czasach, w których przewidywanie przyszłości dalszej niż pół roku wydaje się zadaniem raczej dla wróżbity niż odpowiedzialnego polityka. Półtora roku temu nikt nie był tak mądry, by przewidzieć globalny kryzys, dziś zżerający podstawy funkcjonowania światowego "starego porządku”. Dwa lata temu trudno było prognozować, że tak szybko dojdzie do zabetonowania sceny politycznej przez dwa tak silne bloki jak PO i PiS - bardzo skuteczne w zawłaszczaniu coraz szerszej przestrzeni politycznej. I zarazem organicznie niezdolne do współpracy, np. przy formowaniu jednej wizji rozwoju kraju. W tych realiach próba wyjścia z prognozą na 20 lat, czyli o całe pokolenie do przodu, to dowód sporej odwagi graniczącej z brawurą.

Skreślić całkowicie tego dokumentu się nie da, bo po pierwsze firmuje go Michał Boni, człowiek, którego trudno podejrzewać o nieodpowiedzialność. Po drugie, raport zawiera i porządkuje ogromną ilość danych pochodzących z wiarygodnych źródłach. Po trzecie, chyba pierwszy raz w historii zamieszczono tu tak liczne rekomendacje o wszystkim i dla wszystkich. Dotąd wiele branż gospodarki i grup społecznych miało swoje własne urzędowe plany, różniące się długością perspektywy i wiarygodnością. Większość z nich pozostała na papierze i dziś nikt o nich nie pamięta, bo albo zmieniła się władza, albo też strategie krojone dla jednej grupy kolidowały ze strategiami konkurencyjnymi. Raport Boniego, choć także musiał powstawać na styku różnych grup interesów i nacisków, wskazuje pewną ścieżkę przyspieszenia rozwoju przez cały kraj i całe społeczeństwo.

Po czwarte - i to jest właściwy powód, dla którego dziś rozpoczynamy dyskusję o raporcie na łamach DZIENNIKA - poziom debaty polskiej, nie tylko przy okazji ostatniej kampanii wyborczej, niebezpiecznie zbliża się do zera. Jeśli przejrzeć główne zachodnie media, to wszędzie trwa dyskusja o przyszłości, świecie po kryzysie, roli państwa i o nowym międzynarodowym podziale zadań. Uganianie się za kochankami ekspremiera, oglądanie świńskich łbów i wibratorów w rękach polityka, który udaje poważnego - to wszystko też ma swoje miejsce, ale obok, a nie zamiast. Dlatego właśnie warto pochylić się nad dokumentem, który choć mocno kontrowersyjny, wiele wnosi do debaty o nie tak odległej przyszłości. Wałęsa lubił kiedyś powtarzać, że "Zachód jeździ od lat samochodem, a my ciągle na rowerze”. Bardzo wiele się zmieniło, mamy lepsze rowery - ale to wciąż tylko rowery. Dobrze byłoby przez te 20 lat przesiąść się na coś bardziej skutecznego.

Reklama