Mija właśnie pięć lat od rozpoczęcia wojny w Afganistanie. W zeszłym tygodniu międzynarodowe siły NATO formalnie przejęły od wojsk amerykańskich dowództwo operacji w tym kraju. Niedługo do kontyngentu ISAF dołączą także Polacy. Czego mogą się spodziewać po przyjeździe do tego kraju? Odpowiedź brzmi: niczego, co znają z doświadczenia, i niczego, na co są przygotowani w sensie zawodowym i psychologicznym.
Nie ulega wątpliwości, że polscy żołnierze staną do walki z odwagą i entuzjazmem, z których zasłużenie słyną. Ale tym razem nie będą wyzwalali własnych ziem, lecz podejmą działania zbrojne przeciwko ludziom dążącym do wyzwolenia swego kraju spod obcej okupacji.
Polskim oddziałom, podobnie jak żołnierzom z innych krajów NATO, mówi się, że jadą do Afganistanu walczyć z terrorystyczną organizacją talibów, aby wspólnie chronić bezpieczeństwo Zachodu. Tymczasem na miejscu żołnierze szybko się przekonają, że w rzeczywistości mają przeciwko sobie cały lud Pasztunów. Oto arcyistotny, lecz na Zachodzie słabo rozumiany, fakt na temat Afganistanu: kraj ten jest niestabilną mozaiką etniczną. 50 – 60 proc. 30-milionowej ludności stanowią Pasztunowie (inaczej Patanie), najliczniejszy związek plemienny na świecie, który słynie z odwagi i bojowości. Na drugim miejscu znajdują się Kurdowie. Poza tym ludność Afganistanu składa się głównie z Uzbeków (północny zachód), perskojęzycznych Tadżyków (północny wschód) oraz szyickich Hazarów. Plemiona te od wieków odnoszą się do siebie z wrogością. Tadżykowie uważają pozostałe grupy etniczne za zacofane i patrzą na nie z wyższością. Część Pasztunów mieszka za granicą pakistańską w dzikiej północno-zachodniej prowincji granicznej. Stanowią oni 15 proc. ludności Pakistanu, ale dominują w armii i służbach bezpieczeństwa.
Początki ruchu talibów
Stosując tradycyjną politykę „dziel i rządź”, kolonialiści brytyjscy wytyczyli sztuczną granicę przecinającą Pasztunistan – tzw. linię Duranda – która dzisiaj stanowi granicę państwową między Pakistanem i Afganistanem. Pasztunowie jej nie uznają i przekraczają ją, kiedy chcą – ściągając na władze pakistańskie zarzut jawnego wspomagania talibów. Ruch talibów powstał podczas afgańskiej wojny domowej, która wybuchła po wycofaniu się wojsk radzieckich w 1989 r. z terytorium Afganistanu. Wówczas trzynaście ugrupowań mudżahedinów, które pokonały Sowietów, skoczyło sobie do gardeł z poduszczenia obcych mocarstw. Kraj stoczył się w otchłań chaosu, bandytyzmu, masowych gwałtów i uprawy narkotyków.
Wioskowy mułła Omar, pragnąc przywrócić porządek i powstrzymać falę przemocy, uzbroił grupę wieśniaków. Zgodnie z tradycyjnym afgańskim obyczajem talibscy mudżahedini przez jakiś czas walczą, a potem wracają do uprawy roli.
Ruch talibów szybko się rozrastał. Pakistan wspomagał go jako przeciwwagę dla tadżycko-uzbeckiego Sojuszu Północnego oraz partii komunistycznej, która dominowała w północnym Afganistanie. Na czele Sojuszu Północnego stał charyzmatyczny Ahmad Shah Massud, który dla Zachodu był bohaterem, ale później okazało się, że przez długie lata współpracował z KGB. Afgańscy komuniści, którzy opanowali handel opium i heroiną, wrócili do władzy w 2001 r. po obaleniu rządu talibów przez USA. Dzisiaj północny Afganistan jest w gruncie rzeczy rosyjskim protektoratem.
Kiedy talibowie byli u władzy, prawie całkowicie wytępili handel narkotykami, zmniejszając obszar uprawy maku o ponad 90 proc. Dzisiaj, pod rządami koalicji USA, NATO, Sojuszu Północnego i komunistów, Afganistan dostarcza 90 proc. światowej podaży heroiny. Tylko w ubiegłym roku produkcja wzrosła o 20 proc.
Talibowie nie mieli nic wspólnego z zamachami na World Trade Center, ale rzeczywiście dali schronienie Osamie bin Ladenowi – nie jako „terroryście”, lecz jako słynnemu bohaterowi wojny wyzwoleńczej przeciwko sowieckiemu okupantowi. Sami nie byli odrębnym ugrupowaniem terrorystycznym, jak Al-Kaida, lecz organiczną częścią ludu pasztuńskiego, wywodzili się z pasztuńskich wiosek na południu kraju.
Wojenny naród
Tak więc Sojusz Północnoatlantycki walczy nie tylko z talibami, jak błędnie informuje się zachodnią opinię publiczną, ale również z rosnącą liczbą lokalnych plemion i z dwoma znaczącymi ugrupowaniami nacjonalistycznymi pod przewodnictwem byłego premiera Gulabudina Hekmatyara i słynnego wodza mudżahedinów Dżalaluddina Hakkaniego. Ponieważ Amerykanie często na oślep bombardują afgańskie wioski, stosując zasadę zbiorowej odpowiedzialności, z każdym dniem coraz więcej Afgańczyków przystępuje do ruchu oporu. Powinno to rozbudzić w polskich sercach bardzo gorzkie wspomnienia o cierpieniach doznanych od Niemców i Rosjan.
Polscy żołnierze szybko się przekonają, że większość pasztuńskich Afgańczyków nie życzy sobie ich u siebie, a wyjątek stanowią ludzie kupieni przez Amerykanów oraz udający przyjaźnie nastawionych, ale w rzeczywistości pomagający talibom. Polacy będą nazywani chrześcijańskimi krzyżowcami i myleni z Amerykanami. Szybko staną się również istotnym celem ataków. Polski kontyngent, niestety, szybko przekona się, że żadnym Afgańczykom nie można zaufać. Tłumacze, kucharze, przewodnicy i kierowcy będą stale informowali talibów i ich sojuszników o planach wojskowych NATO.
Brudna wojna partyzancka
W świecie postkolonialnym ruch oporu z dużym wyprzedzeniem dowiaduje się o operacjach militarnych swoich europejskich i amerykańskich przeciwników. Tak było z Armią Czerwoną w Afganistanie i z armią USA w Wietnamie. Afgańscy wieśniacy wiedzą, że zachodnie wojska kiedyś odejdą, a ich czeka gniew i zemsta rodaków, więc prowadzą z cudzoziemcami podwójną grę. Kluczowym elementem obecnej wojny partyzanckiej, w której sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, są amerykańskie siły powietrzne. Amerykańskie samoloty są gotowe zareagować w każdej chwili, gdyby amerykański lub natowski oddział został zaatakowany. Pierwszeństwo mają jednak żołnierze USA. Jeśli Polacy nie zapewnią sobie możliwości szybkiego uzyskania wsparcia powietrznego, doznają ciężkich strat. Gdyby nie amerykańskie lotnictwo, partyzanci szybko wyparliby zachodnie wojska z Afganistanu.
Każda wojna partyzancka jest brudną wojną. Jako korespondent wojenny obsługiwałem ich sześć. Wszystkie rozgrywają się według identycznego schematu: wojska rządowe lub zagraniczne nie potrafią dopaść wroga, koszt operacji antypartyzanckich stale rośnie, miejscowa ludność ma coraz bardziej nieprzyjazny stosunek do obcokrajowców, każda zbombardowana wioska przynosi 20 nowych partyzantów, odbudowa szkół i rozdawanie słodyczy nigdy nie zdają egzaminu.
Podczas wojen partyzanckich nawet zdyscyplinowane wojska szybko się brutalizują. Torturują, gwałcą i dokonują krwawych akcji odwetowych na cywilach. Po jakimś czasie żołnierze są sfrustrowani, cyniczni, uzależnieni od narkotyków, wystraszeni, zniechęceni, przekonani, że wszyscy cywile są wrogami – co z reguły odpowiada prawdzie. Zbrutalizowana, zdemoralizowana armia przywozi te choroby do kraju. Najbardziej drastyczne tego przykłady to haniebne dokonania Francuzów w Algierii, Amerykanów w Wietnamie i Sowietów w Afganistanie. Na polskich żołnierzy oprócz kul, bomb i chorób czekają w Afganistanie wszystkie te psychologiczne pułapki. Losy kontyngentu kanadyjskiego pokazują, że kiedy do kraju zaczną przybywać zwłoki, opinia publiczna odwróci się od tej misji, przez co żołnierze będą się czuli zdradzeni i zapomniani.
Polska próbuje być dobrym członkiem NATO i konserwatywnej międzynarodówki prezydenta George W. Busha. Ale w Afganistanie wasz kraj czekają zagrożenia i wyzwania, z jakimi jeszcze nie musieliście się mierzyć. Całkiem prawdopodobne, że pożałujecie swojej decyzji o przystąpieniu do wojny, która według wielu obserwatorów przypuszczalnie już teraz jest przegrana.
Eric S. Margolis, amerykański dziennikarz i korespodent wojenny, który przygotowywał bezpośrednie relacje z 14 konfliktów zbrojnych. Specjalizuje się w tematyce Afganistanu, Pakistanu, Azji południowo-wschodniej i Bliskiego Wschodu. Komentarze zamieszcza m.in. w telewizji CNN, Fox News i CBC oraz na łamach „Toronto Sun”