Przypomniałem sobie tę scenę, natknąwszy się na tekst w niemieckim dzienniku gospodarczym „Handelsblatt”. Zaczynał się od słów: Dziś na bańce, jutro na bańce, no i pojutrze też. Nałogi takie jak alkoholizm pozostają tematem tabu na szczytach niemieckiego biznesu. Tekst nie jest może dziennikarskim mistrzostwem świata, ale porusza problem, o którym mówi się zdecydowanie zbyt mało. Według cytowanych przez autorkę tekstu statystyk w Niemczech od alkoholu uzależnionych jest 1,3 mln ludzi. A kolejne 9,5 mln regularnie konsumuje go w ilościach, które zagrażają zdrowiu. Nie jest również nowością, że picie jest tym częstsze, im wyższy poziom stresu i psychicznego obciążenia związanego z pracą. A tak jest właśnie na wysokich stanowiskach kierowniczych.
W pewnym sensie szefowie są na ucieczkę w alkohol narażeni dużo bardziej niż szeregowi pracownicy. Biorąc pod uwagę współczesną naturę pracy biurowej, trudno sobie wyobrazić, by zwykły korporacyjny szarak mógł sobie bezkarnie podpijać. Natychmiast by przecież zawalił któryś z dziesiątek deadline’ów, którym musi każdego dnia sprostać. I szybko pożegnałby się z robotą. Poza tym jak podpijać w wielkim open spasie? U szefa inaczej. W końcu kto to dostrzeże? Co najwyżej sekretarka. A nawet gdyby ktoś zauważył? To i tak przecież nie powie: „Szefie, przestań chlać, bo cię wyrzucą z pracy”. Na pewnym poziomie już nawet spokojnie na spotkania grupy terapeutycznej nie można chodzić. W „Handelsblatcie” są rozmowy z drogimi terapeutami, u których leczą się szefowie największych spółek DAX indeksu (30 największych niemieckich firm). Oni mówią, że taki prezes jest w gorszej sytuacji niż gwiazda muzyki pop albo aktor. Bo o ile tym ostatnim publiczna spowiedź może nawet pomóc (bo „szczery i taki ludzki”), o tyle biznesmeni nie mogą liczyć na żadną wyrozumiałość. Ani publiki, ani tym bardziej rynków. Muszą więc siedzieć cicho ze swoją chorobą. Ciekawe, jak te sprawy wyglądają u nas. Kraju w końcu bynajmniej nie mniej trunkowym od sąsiada zza Odry.