Zgodnie z badaniami CBOS aż 80 proc. Polaków popiera 500+. To przerażające, ile osób wierzy w jego zbawienny wpływ. Ekonomia to fascynująca nauka oparta na aksjomatach. Najważniejszy z nich jest taki: ludzie są racjonalni i jako jednostki, dysponując określonym dochodem, postępują zgodnie ze swoimi preferencjami celem maksymalizacji czerpanej z tego tytułu użyteczności. Zyskują w ten sposób subiektywną satysfakcję z konsumpcji, działania we własnym interesie i na swój rachunek. Właściwie ekonomia jest zbudowana na kulcie użyteczności. No dobrze, ale jak zmierzyć użyteczność? Tu już tak prosto nie jest.
Użyteczność nie jest wyłącznie szczęściem i zadowoleniem. Nie jest zdrowiem, przyjemnością i unikaniem bólu. Nie ma konkretnego znaczenia. Zawiera w sobie wszystkie te rzeczy jednocześnie. Nie można użyteczności zmierzyć, bo zawsze wybór jednostki jest efektem maksymalnej użyteczności jej działań. Wybieramy to, co dla nas najlepsze. Także pośrednio przez polityków, na których głosowaliśmy, prawda? Ano właśnie nie, to nie jest prawda. W wyniku braku znajomości danych, braku świadomości poniesionych kosztów, braku znajomości ekonomii, a przede wszystkim funkcjonowania w warunkach niepełnej informacji – m.in. dlatego, że politycy nie mówią prawdy, gdy im jest to nie na rękę – ludzie podejmują absurdalne decyzje, nie patrząc na ich konsekwencje.
Inne
Spójrzmy teraz na koszty programu 500+. Rząd założył, iż 2,7 mln rodzin wychowujących 3,8 mln dzieci otrzyma świadczenia, które będą kosztowały w pierwszym roku 17 mld zł, a potem 22–23 mld zł rocznie. Jestem przekonany, że w tej chwili nikt nie wie, ile ostatecznie program będzie kosztował, bo to okaże się dopiero w praktyce. Szacunki uwzględnione przez ocenę skutków regulacji, dołączoną do projektu, zakładają, że 2 proc. kwoty (ponad 340 mln zł) pochłonie administracja, czyli pensje urzędników. 7 tys. etatów! Będzie to praca polegająca na przeglądaniu wniosków. Coś, co może zrobić dobry algorytm komputerowy.
Reklama
Roczny koszt utrzymania urzędników przekracza kwotę, za jaką w 2000 r. zbudowano w Warszawie most Świętokrzystki (200 mln zł w 2000 r., a po uwzględnieniu inflacji 315 mln w 2015 r.). Wartość całego programu 500+ to równowartość rocznie 70 mostów Świętokrzystkich, 550 km autostrad (9,6 mln euro za 1 km), 61 km metra (przyjmując 85 mln euro za km). 500+ kosztuje więcej niż cały KRUS (niecałe 18 mld zł) lub szkolnictwo wyższe w Polsce (prawie 20 mld zł) oraz niemal tyle ile wydatki na obronę narodową z uzbrojeniem, wojskiem, logistyką, zaopatrzeniem i dowództwem. Za mniejszą sumę Chińczycy zorganizowali kilka lotów na Księżyc. To absolutnie porażająca kwota!
Wygląda na to, że skoro podatek od supermarketów oraz podatek bankowy wiszą na włosku, to właśnie program będzie finansowany w drugi sposób, bo drukarnia obligacji aż furczy. Prognozy KE wskazują, że w 2017 r. tylko Portugalia i Rumunia będą miały wyższy deficyt budżetowy niż Polska. Rozdając 500 zł kosztem powiększania ogromnego długu publicznego, okradamy przyszłe pokolenia. Te dzieciaki, gdy dorosną i odziedziczą zadłużony kraj, pokażą w przyszłości dziadkom środkowy palec i wyemigrują.
Powstaje więc pytanie, na co rząd powinien wydawać pieniądze. I w jaki sposób ustanawiać priorytety. Czy rząd ma za cel uczynić nas szczęśliwymi? Czy parki nie czynią ludzi szczęśliwszymi? Pewnie, że tak – zakładajmy parki! Czy więcej wolnego czasu nie sprawi, że ludzie będą szczęśliwsi? No jasne, dajmy im więcej wolnego czasu. Otóż nie! Podstawowym celem państwa jest stworzenie infrastruktury i platformy wymiany idei, kapitału, towarów, usług oraz zapewnienie bezpieczeństwa i instytucjonalnych możliwości funkcjonowania jednostkom. Rząd, rozpuszczając i wyręczając obywateli niczym źle rozumujący rodzic, wyświadcza im niedźwiedzią przysługę. Będą chcieli coraz więcej kosztem przyszłości.
Idee, które stoją za 500+, przyszły do nas z Europy. Nasz kontynent to wyjątkowe miejsce. Mieszka w nim najlepiej wyedukowane społeczeństwo na świecie mierzone procentem osób z wyższym wykształceniem, a jednak w całej Europie ludzie akceptują fakt, że państwo płaci za posiadanie dzieci. Na taki sposób myślenia, jak podkreśla Guy Sorman w książce „Ekonomia nie kłamie”, wpływa przede wszystkim chrześcijaństwo i marksizm, które determinują modele postępowania jednostek. Chrześcijaństwo promuje wielodzietność, marksizm zaś „sprawiedliwość społeczną” – gdy je złączymy, okaże się, że bogaci mają płacić na wielodzietnych.
Tymczasem dzieci to wyłączna sprawa odpowiedzialnych rodziców. Wstyd, aby wychowaniem dzieci obarczać całe społeczeństwo. Rząd nie rozumie tego, co zrozumieli Polacy. Odpowiedzialni rodzice wiedzą, ilu dzieciom mogą zapewnić godne życie. Działania rządów tymczasem są sprzeczne z celami rodzin, ponieważ państwo interesuje głównie hodowla współczesnych niewolników – rzesz ludzi, które będą pracowały na nasze emerytury. To uwłaczające, zwłaszcza że mniejsza liczba dzieci równa się szybsze bogacenie się społeczeństwa w przeliczeniu na obywatela. Nie wspominając o tym, że istnieje niewykorzystany potencjał migracji, który można uruchomić. Wybieramy jednak bezczelne rozwiązanie przekazania dzieci na utrzymanie społeczne.
Niestety, nie jest to przypadek. Bierzemy udział w bezsensownym wyścigu z krajami europejskimi, w którym chodzi o przyciągnięcie jak największej liczby ludzi do kraju. Konkurowanie socjalem to ulubiony sport unijny. Przypomina trochę demograficzną zimną wojnę. Jeżeli zapytamy, czemu Polacy emigrują, to odpowiedź – poza wyższymi zarobkami i większymi możliwościami samorealizacji – będzie przede wszystkim taka: bo tam mają socjal na swoje dzieci. Docelowo w programie chodzi o to, aby uzyskać współczynnik dzietności na poziomie 2,10–2,15. Badania jednak wskazują, że w krajach Zachodu jedynie imigranci z Afryki, krajów arabskich i z Europy Środkowej i Wschodniej uważają tego typu bodźce za wartościowe.
Efekt jest taki, że dzietność po hojnym dofinansowaniu z budżetu jest zaledwie śladowo wyższa i zależna od imigrantów zainteresowanych takim świadczeniem. Bogaci Europejczycy decydują się na dzieci z powodów psychologicznych, a nie finansowych. Skoro tak, to programy typu 500+ w Polsce i w Europie to zwykłe rozdawnictwo pieniędzy. Apologeci Keynesa, choć zapewne zadumają się nad „efektem mnożnikowym”, który spowoduje natychmiastowy impuls dla popytu, gdyż rodziny z dziećmi mają największą skłonność do wydawania pieniędzy, ostatecznie też przyznają, że są lepsze sposoby na zarządzanie pieniędzmi.
Mimo że, nawet przyjmując keynesistowski paradygmat myślenia, wiele z tych pieniędzy z powrotem trafi do rządu w wyniku VAT i podniesie zyski sektora prywatnego, to trzeba zdać sobie sprawę, że bogactwo bierze się z pracy, a nie rozdanych pieniędzy i konsumpcji na kredyt. Sam Keynes nie miał złudzeń, pisząc w liście do swojego przyjaciela Duncana Granta: „Nie miałeś, jak sądzę, nigdy bliskiego kontaktu z politykami. Są okropni. Ich głupota jest nieludzka”.
Polityka demograficzna jest jednym z największych wyzwań, jakie stoją przed polską polityką. Niemniej jednak żadne programy typu 500+ nie zmienią trendów demograficznych. Na całym świecie dzietność spada z powodów kulturowych oraz faktu, że w miarę bogacenia się, kosztem alternatywnym posiadania dziecka jest czas. Możemy z nim zrobić, co chcemy – niekoniecznie posiadać gromadkę dzieci. W długim terminie spodziewajmy się że liczba ludności będzie maleć, a dzietność pozostanie niska. Koszta, jakie poniesiemy w wyniku 500+, opóźnią naszą drogę do dołączenia do bogatych krajów UE, a sam program doprowadzi do emigracji kolejnych młodych pokoleń.
Ponieważ państwo będzie bohatersko walczyć z problemami, które samo sobie sprawia, spodziewajmy się kolejnych sensacji na temat braku systemu ewidencji małżeństw, związków partnerskich, rozwodników czy singli, braku systemu informatycznego, nieprzygotowania kadr w gminach, braków prawnych w zakresie przestrzegania danych osobowych, problemów ze sprawdzeniem, czy przypadkiem dziecko nie mieszka za granicą. W najbliższym czasie czeka nas czarna komedia z wdrażaniem 500+. Dziwi mnie tylko, dlaczego tak wielu polskich ekonomistów milczy i odwraca wzrok od tego problemu. Może wychodzą z podobnego założenia co Otto von Bismarck, słynny kanclerz Niemiec, który jako pierwszy wprowadził składki emerytalne, twierdząc przy tym, że prawo jest jak kiełbasa – lepiej nie patrzeć, jak jest robione.