Wyobraźcie sobie taką scenkę: rozmawiają dwie matki. Obydwie rodziły w tym samym roku, w 2010. Ich dzieci mogły być nawet w jednej grupie przedszkolnej. Syn pierwszej z nich we wrześniu idzie do szkoły (ma taką możliwość, bowiem rząd wspaniałomyślnie zostawił rodzicom wybór, czy wyślą dziecko do szkoły w wieku 6, czy też 7 lat). Jako sześciolatek rozpocznie pierwszą klasę. Gdy będzie miał lat 11, będzie już w piątej. Tymczasem jego kolegę, urodzonego w tym samy roku, rodzice woleli wysłać do szkoły rok później. I dopiero we wrześniu przyszłego roku zasiądzie on w ławie szkolnej. W efekcie w wieku 11 lat nadal będzie się uczyć z jedną panią, która jest od wszystkiego (matematyki, polskiego, ale i biologii czy geografii), w jednej klasie, z jednego podręcznika do wszystkiego. W tym samym czasie jego kolega (przypomnijmy: z tego samego rocznika) dawno będzie miał za sobą ułamki i układ oddechowy oraz kostny, a także początki państwa polskiego. Może obaj chłopcy urodziny będą obchodzić razem, jednak jeżeli chodzi o edukację, nie będzie ich łączyć nic poza tą samą datą urodzenia.
Czy czteroletnia edukacja wczesnoszkolna ma sens? Czy czteroletnie liceum ma sens? Być może, ale nie to ma największe znaczenie. Najgorszy jest totalny chaos. Bałagan, który jak pokazałam na powyższym przykładzie, może dotknąć dwójki dzieci urodzonych w tym samym wieku. Ale także i jednej rodziny. Mam troje dzieci - każde z nich uczy się według… innego schematu. Najstarsza córka jest ostatnim rocznikiem, który szedł starym trybem. Zaczęła w wieku siedmiu lat – ale żeby nie było tak łatwo, była pierwszym rocznikiem nowej podstawy programowej (w pierwszej klasie po raz pierwszy program był dostosowany do sześciolatków), poszła do gimnazjum, maturę zda po trzech latach liceum. Syn zaczął jako 6-latek według starej reformy, podstawówkę skończy już według nowego sznytu, czyli po ośmiu latach, i trafi do czteroletniego liceum. Najmłodsza rozpocznie naukę jako siedmiolatka w czteroletniej edukacji wczesnoszkolnej.
Rodzice są zdezorientowani, nauczyciele tym bardziej. Nowe pomysły to eksperyment przeprowadzany bez znieczulenia na konkretnych dzieciach. Ja uczyłam się w ośmioklasowej szkole podstawowej i czteroletnim liceum. Nie dotknęła mnie żadna spektakularna reforma. Tego komfortu dzieci nie mają od lat – dlatego trudno jest nawet komukolwiek stwierdzić, który model jest lepszy. Nie ma bowiem rocznika, który przeszedłby cały cykl edukacyjny bez zawirowań po drodze. Nie ma więc jak przeprowadzić porównania i powiedzieć: to działa, a to niekoniecznie.
Szczerze? Jako rodzic mam dość tego bałaganu. Corocznego stresu, co dalej. Kiedy i gdzie zacząć szkołę, w jakim wieku posłać dziecko do szkoły. I żal, że kolejny rząd funduje kolejną dobrą zmianę kosztem właśnie moich dzieci.