Teoretycznie sprawa jest prosta. Artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego mówi, że atak na jednego z członków NATO będzie uznany za atak na wszystkich i każdy z pozostałych powinien przyjść z pomocą zaatakowanemu. W praktyce można mieć spore obawy, czy w przypadku agresji moglibyśmy liczyć na każdego bez wyjątku.
Najbardziej wymiernym przejawem tego, w jaki sposób poszczególne kraje traktują Sojusz, są wydatki na zbrojenia. W liczbach bezwzględnych różnica między USA a resztą jest porażająca. Według szacunkowych danych NATO w 2016 r. Amerykanie przeznaczą na obronność 664 mld dol., czyli ponaddwuipółkrotnie więcej niż wszystkie pozostałe 27 państw razem wziętych. Budżet wojskowy drugiej pod tym względem Wielkiej Brytanii wynosi 60,3 mld dol., a trzeciej Francji – 43,6 mld dol. Polska z wydatkami w wysokości 9,3 mld dol. zajmuje dziewiąte miejsce.
Oczywiście liczby bezwzględne nie są obiektywną miarą stosunku do zobowiązań, bo wiadomo, że Stany Zjednoczone są największym członkiem Sojuszu zarówno jeśli chodzi o liczbę ludności, jak i rozmiar gospodarki, zatem ich możliwości są zupełnie inne. Bardziej obiektywnym miernikiem będzie zatem stosunek wydatków do PKB, szczególnie że zgodnie z ustaleniami, które poczyniły same państwa członkowskie, powinny one wydawać na obronność co najmniej 2 proc. PKB. Tymczasem spośród 28 państw NATO poziom ten w 2016 r. osiągnie pięć: Stany Zjednoczone, Grecja, Wielka Brytania, Estonia i Polska.
Reklama
Nie licząc Islandii, która w ogólne nie ma armii, pięć państw wydaje na zbrojenia mniej niż 1 proc. PKB, a trzy z tych, które nie osiągają pułapu 2 proc., w bieżącym roku realnie zmniejszą wydatki na zbrojenia (Belgia, Chorwacja i Turcja). Drugą wytyczną jest to, aby co najmniej 20 proc. wydatków na obronność było przeznaczane na sprzęt wojskowy. W tej kategorii jest nieco lepiej, bo poziom ten powinno w tym roku osiągnąć 10 państw. Ale są i tacy członkowie, którzy tą wytyczną zupełnie się nie przejmują (Belgia 2,2 proc., Słowenia 1,2 proc.). Z całego NATO kryteria 2 proc. PKB na obronność i 20 proc. na sprzęt spełniają jednocześnie tylko trzy państwa: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Polska.
Udział wydatków na zbrojenia w PKB pokazuje stosunek do sojuszniczych zobowiązań, ale nie jest to jedyny wyznacznik tego, na kogo można liczyć w przypadku bezpośredniego zagrożenia (którym w obecnej sytuacji zapewne byłaby Rosja). No bo co z tego, że Estonia przeznacza na obronność więcej niż 2 proc., skoro jej armia liczy zaledwie 6 tys. żołnierzy i bardziej prawdopodobne jest, że to ona pomocy będzie potrzebować niż jej udzielać? Siły zbrojne 26 europejskich członków NATO liczą łącznie 1,8 mln żołnierzy, czyli o niespełna połowę więcej niż samych Stanów Zjednoczonych. Oprócz USA jest jeszcze osiem państw, które mają armie liczące ponad 100 tys. żołnierzy. Problem w tym, że cztery z nich – Francja, Włochy, Niemcy i Grecja – są zwolennikami łagodnej polityki wobec Rosji, sprzeciwiają się wzmacnianiu wschodniej flanki i są niechętne konfrontacji militarnej, nawet gdyby któryś z członków NATO padł ofiarą agresji.
Na dodatek Hiszpania nie postrzega wschodniej granicy NATO jako czegoś będącego w jej żywotnym interesie, zaś Turcja – mimo niedawnego ostrego sporu dyplomatycznego z Rosją – jest zbyt zaabsorbowana konfliktami wewnętrznymi oraz tymi na Bliskim Wschodzie, by była gotowa angażować się zbrojnie np. w obronę krajów bałtyckich. Do tego trzeba dodać kilka mniejszych państw, które też prezentują stanowisko dość łagodne wobec Rosji, jak Belgia, Luksemburg, Słowacja i Węgry. I zbyt odległych geograficznie, jak Portugalia. Lista państw członkowskich, które uważają Rosję za istotne zagrożenie i opowiadają się za prowadzeniem wobec niej twardego kursu, jest krótsza. Są to Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Polska, Rumunia, Litwa, Łotwa i Estonia, choć trzy ostanie prezentują znikomą siłę militarną. Dość sceptyczne wobec Rosji są też Dania i Norwegia, a do niedawna była Kanada, jednak ona wraz z zeszłoroczną zmianą rządu też zmodyfikowała kurs w polityce zagranicznej na bardziej pacyfistyczny.
Gotowość rządów do wypełniania zobowiązań sojuszniczych jest dość zbieżna z nastawieniem społeczeństw poszczególnych państw. Według sondażu przeprowadzonego w zeszłym roku przez Pew Research Center na pytanie, czy w razie agresji Rosji na któreś z sąsiadujących z nią państw członkowskich za udzieleniem mu pomocy zbrojnej przez własne państwo opowiedziałoby się 56 proc. Amerykanów, 53 proc. Kanadyjczyków, 49 proc. Brytyjczyków i 48 proc. Polaków (liczba odpowiedzi negatywnych była każdorazowo o kilkanaście punktów niższa), ale ponad połowa Francuzów, Włochów i Niemców byłaby temu przeciwna. Zarazem większość ankietowanych we wszystkich krajach uważa, że w przypadku takiej agresji USA przyjdą z pomocą zaatakowanemu. Trudno zatem nie przyznać racji Donaldowi Trumpowi, który mówił w kampanii, że część europejskich członków NATO traktuje Amerykanów czysto użytkowo. Chce, aby Amerykanie zawsze ich bronili, ale sami nie są skłonni pomagać sojusznikom.