Dorzućmy do tego jeszcze kilka innych, fajnych rzeczy z codziennego życia Helwetów. Permanentnie niskie bezrobocie, znakomicie funkcjonująca służba zdrowia, stabilny system emerytalny, nienaruszalność swobód, poczucie, że opinia każdego obywatela ma dla władz olbrzymie znaczenie. A na dokładkę dochodzi bezstresowa codzienność. Nie trzeba w niej nawet zawracać sobie głowy tym, kto właściwie jest prezydentem. Poza granicami alpejskiego kraju jego nazwiska nikomu nic nie mówi. Także w samej Szwajcarii mógłby być kłopot z uzyskaniem odpowiedzi, kim jest Ueli Maurer?
Mimo to, wszyscy zazdroszczą Szwajcarom ich państwa. Nawet posiadacze kredytów we frankach. Acz tu zazdrość pomieszana jest z nienawiścią. W szerokim gronie "zazdrośników" znalazła się grupka polskich naukowców. Uznali oni, że zamiast zazdrościć należałoby nad Wisłą po prostu zbudować drugą Szwajcarię. Nie oglądając się ani na położenie geograficzne ani też na brak Alp. Swoje przedsięwzięcie nazwali Inkubatorem Umowy Społecznej i każdego, kto nie jest politykiem zaprosili do projektu "Zdecentralizowana Rzeczpospolita". Jedyny warunek, to marzenie o przebudowaniu III RP równie radykalnie, jak miało miejsce zaraz po 1989 r.
Dla określenia mocy proponowanych zmian należy użyć nieco już zapomnianej metafory poety Jarosława Marka Rymkiewicza, porównującej Polskę do śpiącego żubra, nagle ugryzionego w … okolicach ogona.
Animatorami i medialnymi twarzami owej propozycji "ugryzienia żubra" są: wykładowca historii na UKSW i komentator polityczny prof. Antoni Dudek, profesor prawa i zarządzania publicznego na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim Maciej Kisilowski oraz wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, politolog dr. hab. Anna Wojciuk.
Ich inicjatywę można śmiało zlekceważyć, ponieważ na dzień dzisiejszy, a także w perspektywie najbliższych lat szanse jej powodzenia wynoszą dokładnie zero. Jest bowiem tak rewolucyjna i krańcowa, iż ani PiS, ani też PO wraz z przystawkami nie będą zaprzątać sobie nią głowy. Zarówno obóz władzy, jak i opozycja (czyli potencjalny obóz władzy w przyszłości) nie mają żadnego interesu, by zaryzykować przekazanie olbrzymiej części swej wymarzonej władzy reprezentantom obywateli, zamieszkujących poszczególne województwa. Zwłaszcza, że tylko dobry Bóg wie, na kogo obywatele mogą zachcieć lokalnie sobie zagłosować. Jednak pociągające idee mają to do siebie, że choć w dniu narodzin są kompletnie niemożliwe, to tak długo nawiedzają ludzkie umysły, aż przychodzi moment, gdy ni z tego ni z owego kolejne pokolenie uznaje je za oczywistość.
Kiedy w 1690 r. John Locke wydawał drukiem swoje "Dwa traktaty o rządzie" niemal całą Europą trzęśli władcy absolutni. Żadnemu z nich do głowy nie przychodziło, żeby w jakiejś sprawie zapytać o zdanie poddanych. A co dopiero zawierać z nimi umowy i realizować je zgodnie z wolą obywateli, jednocześnie przestrzegając prawa. Dwieście lat później idee Locke’a były już fundamentem ustrojowym większości państw Zachodu. Podobnie rzecz się miała z dziesiątkami innych idei. Czy profesorowie Dudek, Kisilowski and company stworzą coś podobnego, acz na polską miarę, pokaże czas. Choć nie zrobi tego szybko. Jednak lansowanym przez nich pomysłom należy oddać, iż mają w sobie wiele perwersyjnego uroku.
Czego zupełnie nie sposób uświadczyć w myślach generowanych zarówno przez elity PiS, jak i głównych oponentów obozu władzy. Te obecnie da się zawrzeć w zasadzie już tylko w dwóch punktach. Po pierwsze damy wyborcom więcej kasy (tu obie strony są zgodne, nawet jak budżet się nie domyka). Po drugie LGBT. Niech żyje lub precz z tym (w zależności czy opozycja, czy rządzący). "Wywrotowcom" z Inkubatora Umowy Społecznej marzy się, żeby spory światopoglądowo-obyczajowe zepchnąć na poziom województw. Dając lokalnym władzom możność decydowania czy np. związki partnerskie i aborcja są legalne. O tym, że samorządowcy z dziką radością zajęliby się tą problematyką najlepiej świadczy wysyp w ostatnich tygodniach deklaracji o tworzeniu lokalnych „stref wolnych od ideologii LGBT”.
Tymczasem idea wygenerowana przez Inkubator jest podwójnie przewrotna. Drugorzędny dla całego państwa spór światopoglądowy od 1989 r. dominuje w debacie publicznej. Jako, że wszyscy się na kwestiach obyczajowych oraz seksualnych znają oraz je uwielbiają, stał się znakomitym narzędziem politycznym dla największych partii. Mobilizuje i scala twarde elektoraty, a także skłania do daleko idących poświęceń. Podnieceni np. sprawą legalności lub nielegalności aborcji ludzie gotowi są demonstrować na ulicach, płacić datki, prowadzić oddolną propagandę w Internecie, etc. Partie, które aktywistami manipulują, nie muszą odpalać im ani gorsza za wysiłek i tracony czas. Mając pod ręką, dzięki wygodnemu sporowi, tłum użytecznych … osób. A tu nagle wszystko zależałoby od tego, kto wygra wybory samorządowe w danym województwie. Należy mocno wysilić wyobraźnię, żeby ogarnąć, choć po części paletę nowych możliwości, jakie ta radykalna zmiana niosłaby ze sobą. Oczywiście konflikty by nie osłabły, lecz dostosowały do nowych punktów odniesienia.
Pierwsze lata musiałby przygnieść wielką kotłowaninę. W poszczególnych województwach samorządy albo zakazywałyby coś albo legalizowały. Po czym przychodziłyby wybory i jeśli władza trafiłaby w ręce opozycji, proces zakazywania lub legalizowania, zaczynał by się z nową siłą. Wywracając wszystko go górny nogami. Z kolei, znając przedsiębiorczość Polaków, obywatele krążyliby od województwa do województwa, żeby coś sobie legalnie załatwić. A to rejestrację związku partnerskiego, a to dofinansowanie do in vitro. Na pierwszy rzut oka taki scenariusz wygląda groźnie, tyle tylko, że spory obyczajowe jakoś nigdy nie przekładają się ani na trendy ekonomiczne, ani funkcjonowanie aparatu państwa, ani politykę zagraniczną, itp. Po licznych fajerwerkach sytuacja musiałby się ustabilizować, dzieląc Polskę na województwa konserwatywne, liberalne oraz „twistujące”.
W tych ostatnich górę brałaby raz jedna, a raz druga strona. Oczywiście nikt nie byłby z tego zadowolony (czyli w tej akurat sferze zostałoby po staremu). Jednak bez własnych sił zbrojnych Warszawa nie miałaby możliwości najechać Podkarpacia, żeby tam przymusowo legalizować związki partnerskie. W koncepcji Inkubatora Umowy Społecznej „monopol na przemoc”, czyli wojsko, policja, służby specjalne pozostałby w rękach władz centralnych. Natomiast województwa otrzymałyby stały udział we wpływach ze wszystkich podatków, możność stanowienia lokalnego prawa, a także tworzenia de facto własnych rządów, wyłanianych przez sejmiki. Co łatwo zauważyć bardzo przypomina federacyjny model, który wcielono w życie w USA. Pierwsze komentarze publicystów, którym chciało się zapoznać z rewolucyjną ideą mówią, iż w polskim przypadku może zaowocować ona czymś na kształt rozbicia dzielnicowego, czyli rozpadem państwa. Co świadczy, iż nie zauważyli kolejnego, bardzo przewrotnego rozwiązania ustrojowego, postulowanego przez inicjatorów „Zdecentralizowanej Rzeczpospolitej”.CZYTAJ TAKŻE: Wojciuk odpowiada Zarembie: Decentralizacja jest racją. Racją stanu [FELIETON]>>>
Chodzi mianowicie o niepostrzeżone danie olbrzymiej władzy prezydentowi. Pochodząca z powszechnych wyborów głowa państwa mogłaby odwoływać władze lokalne i blokować ich decyzje. Tak stając się faktycznym strażnikiem obowiązującej konstytucji. O równie wielkich prerogatywach prezydent USA może jedynie marzyć. Te i wiele innych pomysłów na zupełnie nową Polskę można sobie znaleźć pod adresem www.zdecentralizowanarp.pl Dziś są fantasmagoriami, ale coraz głębsza jałowość i powtarzalność sporów w głównym nurcie sprawia, iż przyciągają uwagę niekonwencjonalnością. Choć jak to z teoretycznymi rozważaniami bywa, dopiero zweryfikowanie przez życie pozwoliłoby właściwie ocenić trafność proponowanych rozwiązań. Ale to tylko taka nieszkodliwa dygresja, bo na dziś jedyne, co wspólnego ma Polska ze Szwajcarią, to wspólna irytacja z powodu zbyt wysokiego kursu franka.