Wszyscy chcieli ratować Palikota. Spore nadzieje pokładało w nim środowisko polskiego biznesu – widzące w nim swojego człowieka robiącego realną karierę w polskiej polityce, która akurat polskim sferom biznesowym nie jawi się jako obszar specjalnie racjonalny czy budzący jakiekolwiek nadzieje. Pewne nadzieje wiązały z Palikotem środowiska lewicowe, które widziały w nim jedynego chyba w PO reprezentanta radykalnego liberalizmu obyczajowego.

Reklama

Nawet sam Donald Tusk odebrał temu najbardziej kontrowersyjnemu politykowi Platformy pistolet i gumowego fallusa, i rzucił go na najważniejszy i najbardziej obiecujący polityczny front. Uczynił przewodniczącym priorytetowej dla PO nadzwyczajnej komisji sejmowej "Przyjazne państwo” mającej upraszczać i racjonalizować obowiązujący w Polsce system prawny, uwalniać aktywność obywateli - w biznesie i nie tylko - z biurokratycznego gorsetu, niwelować ruiny państwa opiekuńczego, które już od dawna nikim nie potrafi się skutecznie opiekować. Dzięki decyzji Tuska i zbiorowemu wysiłkowi sprzyjających mu środowisk i mediów Janusz Palikot mógł bez wysiłku zrzucić z siebie wizerunek osoby kontrowersyjnej, który w polskiej polityce nikomu jeszcze nie pomógł w karierze.

Ale nie tylko o osobisty wizerunek polityka tutaj chodziło. Janusz Palikot jako przewodniczący komisji "Przyjazne państwo” mógł wykorzystać swoje realne doświadczenia człowieka, który od lat użera się z biurokracją, a mimo to odniósł biznesowy sukces. Palikot mógł naprawdę pomóc milionom Polaków próbujących szczęścia w biznesie. Tusk, dając Palikotowi do ręki przewodnictwo komisji "Przyzjane państwo”, dał mu do ręki złoty róg. Wystarczyło zagrać na nim jakąś sensowną melodię, a realna kariera polityczna stanęłaby przed politykiem z Biłgoraja otworem.

Zatem wszyscy próbowali ratować Palikota, ale problem w tym, że on sam pomóc sobie nie chce. Nadal jest przekonany, że noszenie t-shirta z napisem "Jestem SLD-wcem” i "Jestem gejem” czy wymachiwanie gumowym fallusem to była najlepsza droga na szczyty polskiej polityki. I właśnie dlatego do listy swoich prowokacji dodał Lepperowskie pytanie retoryczne: "czy prezydent Lech Kaczyński nadużywa alkoholu”.

Reklama

Można powiedzieć, że polska opinia publiczna ma prawo znać odpowiedź na podobne pytania. Można także dowodzić, że w USA problemy zdrowotne czy obyczajowe urzędującego prezydenta stają się ważnym przedmiotem politycznej rozgrywki. Więc Palikot jest co najmniej tak samo nowoczesny jak republikańscy kongresmani wykańczający Clintona za jego romanse.

Tyle że analogia jest mocno kulawa, bo w USA roli demaskatorów nie pełnią czołowi politycy, ale media. I dopiero kiedy jakiś brukowiec, stacja telewizyjna albo dostojny „New York Times” wyciągnie czyjeś brudy, to na trybunę wychodzi szanujący się lider opozycji i z pełnym hipokryzji zatroskaniem zadaje urzędującemu prezydentowi miażdżące retoryczne pytanie. Ale sami liderzy polityczni nigdy nie pełnią w USA funkcji tabloidu, podczas gdy Palikot zdecydowanie role pomieszał.

Oczywiście uderzając w Lecha Kaczyńskiego, Janusz Palikot miał gwarancję, że prezydent da się sprowokować. Udało się redaktorom „Tageszeitung” musiało się udać także jemu. Jednak Palikot zapomniał, że jest posłem i jednym z liderów Platformy Obywatelskiej. A Platforma Obywatelska to nie jakiś lewacki niemiecki brukowiec, ale partia rządząca od paru miesięcy polskim państwem, którego Lech Kaczyński od dwóch lat jest prezydentem. Palikot samego siebie, a w jakiejś części także Platformę umieścił w kontekście dla swoich partyjnych kolegów bardzo niewygodnym – w kontekście mocno nieprzyjemnego skandalu.

Reklama

Janusz Palikot konsekwentnie niszczy dzisiaj swoją karierę polityczną, cały czas sądząc, że idzie jak burza od sukcesu do sukcesu. Co więcej, koszty jego fatalnej autopromocji ponosi zarówno polskie państwo, jak też PO. Państwo polskie dlatego, że fatalna atmosfera już wcześniej panująca pomiędzy prezydentem i rządem tylko się po "retorycznym pytaniu Palikota” pogorszyła.

A PO dlatego, że do tej pory Tusk, Sikorski czy Klich wygrywali każdą wizerunkową rozgrywkę z Lechem Kaczyńskim, Anną Fotygą czy Aleksandrem Szczygłą. Prezydent i jego ludzie po prostu sami się prosili, żeby ich kłaść na łopatki. Tymczasem zainicjowany przez Palikota pojedynek na epitety - "alkoholik” kontra "klaun” - po raz pierwszy od dawna może wygrać Lech Kaczyński.