Robert Mazurek: Czy oni wszyscy muszą mieć takie idiotyczne ksywy? "Wariat", "Dziad", "Masa", "Kiełbasa" …
PIOTR PYTLAKOWSKI…"Baranina". Czemu się pan śmieje? Człowiek ma taki pseudonim, na jaki zasługuje.
A propos "Baraniny", to trzeba dużej wiary, by uznać, że rzeczywiście powiesił się w więzieniu.
A wcześniej próbował wypić jakąś truciznę i skarżył się, że mu nie smakuje. A Ireneusz Sekuła? Według oficjalnej wersji, trzy razy do siebie strzelił, a potem zawiadomił rodzinę, że jest postrzelony.
Rzadkie jak na samobójcę, prawda?
Musiał być niesamowicie zdeterminowany, skoro strzelał do siebie trzykrotnie, a potem nagle mu ta determinacja przeszła i dzwonił po pomoc.
My kpimy, ale świat, który pan opisuje, to jeden wielki kryminał, a bandyci różnią się tylko rolami społecznymi: jedni są gangsterami, inni politykami…
Mnie to ciekawi, opisuję ten świat.
Nie da się go opisać. Obaj wiemy o dziwnym wzbogaceniu się niektórych polityków, ale nie możemy podać ich nazwisk.
Tak jest. Chce pan koniecznie zaprowadzić mnie na ławę sądową? Jerzy Dziewulski już groził mi procesem, gdy cytowałem opowieść "Masy", o "łysym pośle SLD".
To wszystko pana nie frustruje?
Większość z tych polityków wybroniłaby się przed prokuratorem czy sądem, dlatego frustrację budzi raczej moralna strona ich czynów. W końcu w ich kręgu towarzyskim pojawiały się dziwne osoby, które nigdy pojawić się nie powinny, a im to nie przeszkadzało, wręcz lubili to, imponowało to im.
Komu?
Przypomnę sytuację z połowy lat 90., kiedy na salonach pojawiali się politycy, biznesmeni i osoby im towarzyszące, takie jak Jarosław S., pseudonim "Masa", Andrzej K., "Pershing". Tacy ludzie bywali na rautach, w ambasadach, wszędzie.
To może politycy po prostu nie wiedzieli, z kim mają do czynienia?
Ale ja nie mówię o przypadkowych zdjęciach, jakie ma jedna z aktorek z "Nikosiem", którego spotkała podczas kręcenia filmu "Sztos". Mówię o takich ludziach jak nieżyjący znany warszawski radny Bogdan Tyszkiewicz, któremu imponowało, że jest po imieniu z przestępcami. On i jemu podobni działacze samorządowi utrzymywali stałe kontakty z gangsterami.
Przez lata zaprzeczano istnieniu mafii w Polsce.
Andrzej Milczanowski mówił, że mafia to jest we Włoszech, a u nas jest przestępczość zorganizowana. Ale jest ona zorganizowana w stopniu tak wysokim, że tworzą się zależności między gangsterami a politykami, samorządowcami operującymi publicznymi pieniędzmi, poważanymi biznesmenami. A to przecież rodzaj mafii. Kiedy zacząłem o tym pisać na początku lat 90., dostrzegłem, że to nie margines, ale całkiem poważne, groźne i rosnące zjawisko społeczne.
Jak daleko sięgały macki mafii?
Jeśli wierzyć relacjom "Dziada" potwierdzonym innymi zeznaniami, to interesy z mafią robił Ireneusz Sekuła - były wicepremier, szef Głównego Urzędu Ceł, założyciel jednego z banków, wieloletni poseł SLD. "Dziad" opowiada, jak to wychodzi rano przed dom, tam już stoi limuzyna, a w niej facet zasłonięty gazetą. "Podchodzę, patrzę, a to Irek. To był dobry klient, ufał mi, dawał na kredyt".
Co mu dawał?
Wagony spirytusu, który skądś sprowadzał. Zastrzegam, że tej opowieści nie weryfikowałem u Sekuły.
Afera Rywina pewnie pana wcale nie ruszyła?
Przeciwnie, wiedziałem, że płaci się za ustawy - wszyscy pamiętamy ustawę o grach losowych - ale taki ton rozmowy wielkiego producenta z redaktorem naczelnym, powoływanie się na szczyty władzy - to mi się w głowie nie mieściło.
Coś się od tego czasu zmieniło?
Dużo, i to na lepsze. Najbardziej pomogło wprowadzenie jeszcze w 1998 r. instytucji świadka koronnego. Blisko setka świadków koronnych, których powołano, zdemolowało świat mafijny, zniszczyło mapę tradycyjnych gangów.
A mafia paliwowa, węglowa?
To nowe sposoby działania przestępców w garniturach. Zaczęło się od wprowadzenia do obrotu sfałszowanego nielegalnego paliwa, ale prawdziwe miliony są w tworzeniu fikcyjnego paliwa, czyli wyłudzaniu VAT-u. Tworzy się dziesiątki spółek-słupów, które pod pozorem kupowania i sprzedawania paliwa zajmują się wyłącznie wystawianiem faktur. A na końcu siedzi baron paliwowy, który te wszystkie pieniądze ściąga.
Oni się nie mordują?
Zlecają to. Pieniądze deprawują każdego.
Jak się rodziła mafia?
Pruszków powstał z szajki złodziejskiej, którą tworzył Barabasz, bandyta starej daty postępujący według reguł grypserskich: twardy, nieugięty gość, który jak ukradnie, to potem wszystko przepija w knajpie. Wokół Barabasza w latach 80. zaczął się tworzyć krąg włamywaczy, którzy zarabiali razem z nim. Wspólnie okradali fabryki ze srebra, bo na to był zbyt. Wokół nich pojawili się stypendyści, czyli młodzi tacy jak Masa i Kiełbasa - nieodłączna para. Jeździli do Niemiec po - jak to mówi Masa - kontrybucje wojenne.
Słucham?!
Okradali bogate niemieckie supermarkety, ucząc się w ten sposób fachu.
Jakim cudem dostawali paszporty?
W większości byli konfidentami SB i milicji. Byli koncesjonowani. Potem przylgnęło do nich wielu niezweryfikowanych esbeków. To byli ludzie, którzy mieli dojścia, kontakty, bardzo potrzebne mafii. Jednak szczególnie w cenie byli peerelowscy antyterroryści, bo oni dobrze strzelali, potrafili się bić. Dopiero później, kiedy zaczęły się poważniejsze interesy, ściągali ludzi z wykształceniem ekonomicznym, opłacali adwokatów.
Mieli swoich consigliere?
To już nie była amatorka, trzeba było mieć zabezpieczone wszystkie fronty. Tworzyli fundusze dla tych, którym powinęła się noga, opiekowali się ich rodzinami.
Ale to nie byli wyrafinowani intelektualiści, prawda?
Nie, choć Kiełbasa był chłopakiem z dobrego domu, matka jest znaną lekarką. Ojciec znęcał się nad nim, bo chciał mieć supermana, a mały Wojtek był dzieckiem chorowitym, miał astmę.
Od tego jeszcze daleka droga do mordowania ludzi.
To była postępująca deprawacja. Najpierw pociągała ich łatwość w zarabianiu pieniędzy, potem to, że są twardzi, tacy jak chciał ojciec Kiełbasy, a potem, że są panami życia i śmierci innych ludzi.
Polscy mafiosi wzorowali się na włoskich?
Taki był Krakowiak, który lubi filmy o mafii. On podobno kazał całować się w pierścień i zachowywał się jak ojciec chrzestny. Właśnie zapadł kolejny wyrok w jego sprawie - prokurator żądał dożywocia, dostał tylko 25 lat, ale będą kolejne procesy.
Gangsterzy z Ojca chrzestnego mieli swoją klasę. A nasi?
Niektórzy, jak Dziad, pozostali przy dresach. On się lubił wygodnie ubierać i garnitury to nie dla niego. Ale inni odeszli od stereotypu, przebrali się w eleganckie garnitury, kupili mniej ostentacyjne samochody.
Mają swój kodeks honorowy?
Miejscem, które doskonale oddaje ducha polskiej mafii, jest granica między Pruszkowem i miejscowością Reguły, bo tam, gdzie kończą się reguły, tam zaczyna się Pruszków. Kiedyś obowiązywały zasady grypsery, ale to się skończyło na początku lat 90., bo przestało się opłacać. Na przykład trzeba było robić interesy z frajerami, ba, nawet z gwałcicielami. Grypsera na to nie pozwalała.
Jak zamożni są to ludzie?
Zmieściliby się w drugiej pięćdziesiątce najbogatszych Wprost. Oczywiście byli też tacy, którzy wszystko przepuścili, ale inni nieźle zainwestowali: nieruchomości, restauracje, działki przypadkiem kupione akurat tam, gdzie mają przebiegać autostrady…
Spotkał pan sympatycznego, inteligentnego bandytę?
Raz dostałem inteligentny i dowcipny list z więzienia od faceta niezwiązanego ze szpicą pruszkowską. Zapowiedział odwiedziny i po jakimś czasie przyszedł do redakcji facet wielki pod sufit, cały w tatuażach, aż ochroniarze przylecieli sprawdzać, czy nic mi nie jest.
Nie było?
To był wielkolud o duszy dziecka i ksywie Goebbels, Były warszawski cinkciarz i hazardzista, który znał cały półświatek. Jego ówczesną narzeczoną była aplikantka sędziowska. On przylgnął do nas, służył nawet jako konsultant w Odwróconych. I pewnego razu mówi mi: Moja mama była dziennikarką i podwładną twojego ojca w radiu. Marzy, by ciebie poznać. Zaprosił mnie do pensjonatu rodziców na Mazurach.
Pojechał pan?
Pojechaliśmy tam nocą, nie bardzo wiedząc, czy czeka nas pensjonat czy jakaś polana w lesie z bandytami. Goebbels cały czas wciągał kokainę. W pensjonacie gościła grupa młodych bankierów z żonami jak z żurnala i dziećmi jak z angielskiej szkoły prywatnej. Te dzieci marudziły przy śniadaniu, a usługiwał im Goebbels w koszulce, spod której widać było łapy całe w tatuażach. Strasznie go te dzieci wkurzały, więc rzucił patelnią w stół i wrzasnął: Jeść mi, kurwa, bo jak nie, to zobaczycie! Dzieciaki z miejsca zamilkły i spałaszowały całą jajecznicę, nie odzywając się ani słowem. Rodzice byli szczęśliwi.
Co się z tym miłym człowiekiem dzieje?
Siedzi. Pogrążony przez świadka koronnego w bardzo głośnej sprawie narkotykowej w Warszawie: artyści, dziennikarze. Ów świadek twierdził, że Goebbels handlował kupowaną od niego kokainą.
To prawda?
Oczywiście że nie! Kupował, ale na pewno nie odsprzedawał - sam widziałem, jakie ma potrzeby. On nie żył z narkotyków, ale z wajchy.
Z czego?
Z wajchy. Stary sposób na oszustwo finansowe, ale nie mogę go zdradzać, bo może Goebbels zechce wrócić do profesji (śmiech).
A nie możemy mu przecież chleba odbierać.
On tylko pazernych i złych ludzi oszukuje.
To mnie pan uspokoił. Goebbels zmieni zawód?
Już trochę zmienił, bo działał w groźniejszych strukturach. Jak to się mówi, chodził przy żabie.
Co to znaczy chodził przy żabie? Też jakiś sposób?
Przy Jerzym W., pseudonim Żaba, człowieku z wierchuszki gangu pruszkowskiego, który dostał krótki wyrok, a gdy wyszedł, to wytyczył nowy szlak narkotykowy i właśnie ruszył jego proces.
(Do pokoju wchodzi dziennikarz Polityki Sławomir Mizerski: - A, Robert, to ty! Co za odmiana, bo tu zawsze jacyś kryminaliści.)
Widzi pan, jak mam tu gościa, to zawsze ktoś zagląda. Są ciekawi tego świata (śmiech).
Zdarzają się tacy, którzy odchodzą z mafii?
Mówi się, że Andrzej K. Pershing zginął, bo chciał odejść, wycofać swoją pulę i wejść w legal. A to się nie spodobało jego kolegom. Miał podobno firmę na Wybrzeżu, którą przejęła jego córka. Masa też planował, że odejdzie, gdy zgromadzi odpowiednią sumę, by założyć legalny interes.
Jakie są dzieci mafii?
Niektórzy zadbali o ich wykształcenie i wspomniana córka Pershinga skończyła studia, ale synowie Wańki i Malizny próbowali przejąć interes po aresztowanych ojcach i podporządkować sobie gangi. Podobnie syn Simona z Katowic, czyli Młody Simon.
Kiedy zaczął pan pisać o mafii?
Na początku lat 90. zajmowałem się reportażem w Życiu Warszawy, ale ówczesny sekretarz redakcji Bronek Wildstein postanowił dołożyć mi obowiązków i kazał opiekować się dziennikarzami piszącymi o przestępczości. Wtedy zaczęły się te wszystkie mafijne strzelaniny, bomby, ścigaliśmy się z Super Expressem, kto pierwszy odkryje jakąś mafię (śmiech).
Wiele ich pan odkrył?
Mieliśmy gorącą linią dla czytelników, na którą często dzwonili mafiosi, donosząc na konkurencję. Raz siedziałem przed redakcją na kawie z Wildsteinem, a do Życia Warszawy wpadł Dziad razem z dwoma ochroniarzami - tylko jeden z nich z całej tej trójki został przy życiu - i od razu krzyczy: Który tu pisze, że jestem szefem mafii?!
I pan wstał i powiedział: Ja!
Nie, ja wstałem i cichutko powiedziałem: Ja… Zaczął tłumaczyć, że on nie jest w żadnej mafii, że jest tylko obrońcą sąsiadów i że zaprasza mnie do domu. Przy Bronku byłem odważny, więc się zgodziłem.
Jak miał Dziad w domu?
Porządek był. Na dole siedzieli jacyś faceci i czyścili broń. Dziad mówił, że to firma ochroniarska.
Może nie kłamał?
Zapewne firma ochroniarska z Wołomina. Gospodarz zaprosił mnie do pokoju gościnnego na piętrze, gdzie stał kredens na wysoki połysk, kryształy, wzorzyste narzuty. A, i był wielki ptak.
Wypchany?
Nie, żywy. Klatka z gwarkiem, który gadał.
Jasne, wypchanego to miał pewnie komendanta policji.
Nie, komendanta policji to on miał w kieszeni.
O czym rozmawialiście?
Przekonywał mnie, że nie jest żadnym szefem mafii wołomińskiej, i po latach zacząłem dochodzić do wniosku, że miał rację, bo ważniejszy w strukturach gangu był choćby jego brat Wariat.
Zostawmy mafię. Wygląda, że bardzo chciał się pan wyzwolić z tradycji rodzinnej i nie zostać dziennikarzem.
Ojciec i mama byli dziennikarzami, dziennikarką jest siostra, moja córka studiuje i pracuje w nadającej po białorusku telewizji Bielsat - to prawda. Ja też chciałem być dziennikarzem, tylko że szedłem do tego inną drogą. Maturę zdałem z rocznym opóźnieniem, bo zakochałem się i przestałem chodzić do szkoły, a że byłem ostatnim rocznikiem starego systemu i po mnie wchodził podział na ośmioletnią podstawówkę, to trafiłem do zbiorczej klasy dla niezdaluchów.
Był pan tam najmądrzejszy?
E, nie, tam byli bardzo mądrzy ludzie, były niezdaluchy marcowe, ale był też zapaśnik, który uznał - zupełnie bez powodu - że jestem jedynym godnym go przeciwnikiem, co do dziś odbija się na moim zdrowiu. Zaletą było to, że naszą klasę umieszczono w liceum Kochanowskiego przy Wiktorskiej, dokładnie naprzeciwko domu, w którym do dziś mieszka moja niewidoma ciotka, profesor matematyki. To dzięki niej nasza klasa zdała maturę.
Jak to się odbywało?
Normalnie: w kanapkach wyjeżdżały zadania, rodzice czy ktoś donosili to umówionej wcześniej cioci, a ona w pamięci, bo pamięć miała równie genialną jak jej mąż - brązowy medalista mistrzostw Polski w szachach - przygotowywała kilka zestawów odpowiedzi. W każdym zestawie był inny błąd - żeby nie było, że jesteśmy genialni.
Zmyśla pan, żeby ubarwić wywiad?
O ile pamięć mnie nie zawodzi, tak właśnie było.
Nie poszedł pan potem na studia.
Ale zdawałem ze trzy razy na socjologię, tylko się nie dostałem.
Wojsko się o pana nie upomniało?
Ostatnio na procesie, który wytoczył mi pewien były poseł, sędzia spytała, czy leczyłem się kiedyś psychiatrycznie. Pytanie dość intymne, ale odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak, na początku lat 70. kilka miesięcy leczyłem się na nerwicę. Sędzia się wyraźnie ucieszyła, bo pojawiła się szansa szybkiego zakończenia procesu…
Przez uznanie pana za niepoczytalnego? To gratka: dziennikarz Polityki wariatem!
Spytała, kiedy przerwałem leczenie, więc odpowiedziałem, że wtedy, kiedy uznałem się za wyleczonego - dzień po tym, jak stanąłem na komisji wojskowej, która uznała mnie za niezdolnego do służby. Nie miała więcej pytań.
Ile lat pan później przebąblował?
A do kiedy mam liczyć?
Do dziś. No nie, powiedzmy do czasu pójścia na studia.
Sześć, siedem. W 1978 r. poszedłem na specjalne studia…
Człowiek z takimi papierami nie mógł iść na studia normalne.
Były to studia zaoczne dla dziennikarzy nieuków, którzy już pracowali w zawodzie. Ja nie pracowałem, ale zatrudniłem się w Polskim Radiu jako efekciarz, czyli facet od efektów dźwiękowych i zaświadczenie o zatrudnieniu wystarczyło. Na rozmowie kwalifikacyjnej Ryszard Kapuściński nie pytał mnie o Afrykę, z której byłem obkuty, a o moje doświadczenia, i uznał, że człowiek z takim życiorysem dobrze rokuje.
Bo to całkiem literacki życiorys był.
Byłem ekspedytorem, czyli wysyłałem książki w ośrodku PAN, potem sanitariuszem w szpitalu MSW, maszynistą sceny w Teatrze Wielkim i wreszcie konduktorem wagonów sypialnych Wars. Potem jeszcze byłem kaowcem na Chomiczówce, gdzie zorganizowałem ligę szóstek piłkarskich.
W Warsie brał pan udział w zorganizowanej działalności przestępczej.
(śmiech) Tak?
Ukradliście trochę kawy.
Tego akurat niewiele. Prawdziwe pieniądze robiło się na butelkach po piwie. Do każdej doliczało się 2 zł kaucji. Nabywca brał ze sobą piwo, wypijał je w przedziale i nie mógł wyrzucić butelki, bo z pociągu niczego nie można wyrzucać. Zostawiał więc swoją butelkę i wysiadał, ja je zbierałem i na każdej byłem 2 złote do przodu. Pensja była marna, ale z jednej piwnej trasy miałem drugą pensję.
Które trasy były najbardziej piwne?
Czterodniówka, czyli Warszawa - Świnoujście, Świnoujście - Przemyśl i z powrotem, a na koniec Świnoujście - Warszawa. Cztery noce, ciężka robota, ale i spory zarobek. Gdy wracałem, koledzy czekali na mnie już na dworcu.
Żeby się pan nie wykoleił.
Wiedzieli, że z pustymi rękami nie wracam.
Do tego te opowieści o podbojach erotycznych w Warsie... Brakowało tylko historyjki z maszynistą.
Bo takiej nie było (śmiech). Raz tylko znalazłem pijanego w trupa maszynistę, czym bohatersko uratowałem życie pasażerom.
Samemu prowadząc?
Nie, dając znać kierownikowi pociągu. Spalinowóz był tak skonstruowany, że aby jechać, maszynista musiał być na tyle trzeźwy, by co jakiś czas naciskać specjalny przycisk. I raz na linii Sławno - Kołobrzeg stanęliśmy w szczerym polu, bez semafora, co groziło tym, że najedzie na nas inny pociąg. Okazało się, że maszynista i jego pomocnik byli pijani w trupa i pospali. Gdy otworzyliśmy drzwi, to wypadli.
Opowiada pan o tym z takim sentymentem, że - jak rozumiem - syna też pan pośle do Warsu?
Nie, bo w Warsie nie ma już piwa (śmiech), a i butelki są bezzwrotne.
Wróćmy do studiów. Skończył je pan w 1982 r. I co, zaraz potem do Trybuny Ludu?
(śmiech) Nie, dziękuję. W połowie lat 80. wziąłem udział w konkursie reporterskim Nowej Wsi i po nim dostałem jedną czwartą etatu. Nie za wiele wiedziałem wtedy o wsi, ale tam szefem działu rolnego był Leszek Spaliński, późniejszy rzecznik prezydenta Wałęsy, który nie odróżniał żyta od pszenicy.
Pan odróżniał?
Oczywiście, bo częściej jeździłem w teren. Napisałem wtedy tekst Życie polityczne w Ostrówku, o gminie, gdzie I sekretarzem partii był tow. Kiełbasa.
Kiełbasa był panu pisany!
Wtedy jeszcze o Kiełbasie nie było mowy. Zresztą nawet później się z nim nie spotkałem, znaliśmy się tylko telefonicznie.
Jest pan jedynym znanym mi człowiekiem interesującym się biathlonem.
Jedynym? Chyba nie… Kiedyś, ale po sukcesach Tomasza Sikory to całkiem popularny sport, przynajmniej w moim kręgu. A przy tym to naprawdę bardzo telewizyjne, widowiskowe.
Jasne. Podobnie jak kombinacja norweska, strzelanie do sylwetki biegnącego dzika czy pływanie synchroniczne.
Ale tym się nie interesuję. Nie wrobi mnie pan w stereotyp dziwaka wybierającego najdziwniejsze dyscypliny tylko po to, żeby mieć je na wyłączność.
A myślałem, że biathlon to dla CV pan sobie wybrał. Zainteresowania: biathlon - i już dostaje pan pracę jako oryginał.
Ech, nie zrozumie pan tego nigdy (śmiech).
Nie boi się pan?
Generalnie nie, w Polsce mafia raczej nie poluje na dziennikarzy, choć ostatnio miałem dwie dziwne sytuacje. Jechałem do swojego domu pod Warszawą, a biała furgonetka zupełnie bez powodu próbowała mnie zepchnąć do rowu albo na barierkę. Wezwałem pomoc przez CB-radio i odjechała. A dwa dni później dostałem list z wyzwiskami od gościa, który coś tam o mnie wiedział i kazał pozdrowić moją wieś. Ale może to przypadek…
Którzy politycy przyjaźnili się z gangiem pruszkowskim? Jak wyglądało mieszkanie "Dziada"? O tych i innych tajemnicach polskiej mafii opowiada w wywiadzie dla DZIENNIKA Piotr Pytlakowski, znany dziennikarz tropiący półświatek. Robert Mazurek wyciąga też od niego m.in. szczegóły piwnych przekrętów w wagonach Wars.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama