Pyta mnie, z kim mam się spotkać. Pokazuję długą listę nazwisk. Ostatnie spotkanie mam z Olivierem Rolinem. To znany pisarz, redaktor w wydawnictwie Seuil, laureat nagród literackich. W 1968 roku maoista, jeden z najsłynniejszych. Denis zamiera. "Czy ty wiesz, kto to jest? Ten człowiek podobno torturował ludzi. Był szefem bojówki maoistycznej, która otarła się o terroryzm" - dodaje. Pijemy białe wino z syropem z porzeczek. "Może jednak rzeczywiście wyjdzie ci coś innego niż tylko opowieść, jak pięknie było rzucać płytami chodnikowymi" - mówi Denis.
Następnego dnia cały Paryż świętuje swojego rewolucyjnego ducha. Fnac, francuski odpowiednik Empiku, wywiesił ogromne plakaty z napisem "Maj 68 nadal żywy" i sprzedaje ducha rewolucji pod postacią czterech komiksów, siedmiu powieści, jednej płyty z gawędą Cohn-Bendita o wychowaniu w duchu rewolucyjnym oraz niezliczonych esejów historyczno-politologicznych. Na placu Sorbony otworzono właśnie wystawę zdjęć z tamtych czasów: uśmiechnięci młodzi ludzie maszerujący z pokrywami od koszów na śmieci zamiast tarcz. Wszystkie gazety wydają edycje specjalne z okazji rocznicy maja ’68.
Paryski maj zaczął się 22 marca, kiedy grupa studentów na podparyskim uniwersytecie Nanterre zaczęła domagać się wypuszczenia kolegów aresztowanych za antyamerykańskie rozruchy - akt protestu przeciw wojnie w Wietnamie. Na uczelni wrzało, studenci wymyślali kolejne zarzuty wobec rektora: między innymi zarzut zbytniego konserwatyzmu obyczajowego, którego znakiem miał być zakaz wchodzenia chłopców do żeńskich akademików. Przywódcą ruchu został niejaki Daniel Cohn-Bendit. Także na Sorbonie zaczęły odbywać się spotkania, ale wiało na nich nudą. Rozmawiam z Jeanem-Loupem Reverierem, dziennikarzem "Le Point", który studiował wówczas na Sorbonie.
"Dlaczego te spotkania przerodziły się nagle w rozruchy? Otóż 3 maja poszła plotka, że do budynku uczelni weszła grupa studentów z organizacji skrajnie prawicowej l’Occident (Zachód). Byli to przeważnie studenci wydziału prawa. My, czyli goszyści, studiowaliśmy raczej socjologię, filozofię, literaturę. Ruszyliśmy więc, żeby ich wyrzucić. Rektor spanikował i wbrew dobrej praktyce uczelni wezwał policję. Przyjechało czterech policjantów, a nas już było około tysiąca. Pamiętam tę scenę: odwrócili się na pięcie i zaczęli uciekać. I wtedy poleciała za nimi pierwsza chodnikowa płyta" - opowiada.
Od tego dnia demonstracje odbywały się codziennie. Aż 10 maja w dzielnicy łacińskiej ustawiono pierwsze barykady: ze zwalonych drzew, samochodów, szaf wyniesionych z uczelni. Zaczęła się słynna pierwsza noc barykad. Podobnie bawili się studenci w całej Francji.
Seks i rewolucja
Ale właściwie przeciw czemu protestowali?
"Przeciw skostniałemu społeczeństwu, którego uosobieniem był de Gaulle. To był kraj, w którym istniała tylko telewizja publiczna całkowicie kontrolowana przez rząd. Pamiętam, że na życzenie pani de Gaulle wycofano z teatru telewizji jakieś przestawienie Moliera jako zbyt niemoralne" - mówi Reverier.
"To był kraj, w którym kobiety nie miały prawa posiadać książeczki czekowej ani zezwalać swoim dzieciom na wyjazd z kraju. Moja matka musiała podrabiać podpis mojego ojca, kiedy w wieku siedemnastu lat chciałem wyjechać do Wielkiej Brytanii" - potwierdza Denis Demonpion.
Swoją drogą, sama rewolucja ’68 też była robiona przez mężczyzn. Jedyna kobieta, która przeszła do historii, to blondyneczka niesiona na ramionach chłopców, piękna Marianna maja ’68. Poza tym to chłopcy krzyczeli, a dziewczyny przynosiły im kanapki. Więc gdzie to słynne wyzwolenie obyczajowe? "Gdyby ktoś z zewnątrz wszedł wtedy do budynku Sorbony, zobaczyłby wszędzie całujące się pary. Byliśmy młodzi, rozpalały nas emocje. No i wiele dziewczyn przespało się wtedy z chłopcami i zaszło w niechciane ciąże. Pigułka praktycznie nie istniała, aborcja była zakazana. Rewolucja obyczajowa na wstępnym etapie miała więc swoją cenę, zwłaszcza dla kobiet" - opowiada profesor Marie Lagrave, bojowniczka maja ’68, dziś wykładająca w Wyższej Szkole Nauk Społecznych EHESS.
"Ale to wszystko były tylko preteksty. Dzieciaki po prostu się nudziły" - mówi Michel Crozier, emerytowany profesor socjologii na uniwersytecie w Nanterre. Francja przeżyła właśnie swoje Trente Glorieuses: 30 lat odbudowy uwieńczone dostatkiem, doskonałą gospodarką, bez zadłużenia i bezrobocia. Francja zakończyła wojnę w Algierii i bogaciła się. Pewien dziennikarz "Le Monde" w marcu 1968 roku napisał słynny edytorial: "Kiedy Francja się nudzi…". "Studenci na całym świecie: w USA, w Hiszpanii, w Algierii, w Polsce, walczą o prawdziwe sprawy. Tymczasem opływające w dostatek dzieciaki z francuskich miast martwią się, że chłopcy nie mogą wchodzić do akademików dziewcząt" - śmiał się. Ale konkluzja była prorocza: "Francuzi wielokrotnie już pokazywali, że lubią zmianę dla samej zmiany…".
Chcieliśmy być Gavroche’ami
Ale w stuleciu ideologii i w kraju tak silnie rozfilozofowanym jak Francja, zmiana społeczna nie mogła nie być robiona w myśl ideologii. Skąd w tłumie studenciaków nagle brały się mikrofony? Skąd brali się ludzie, którzy umieli pokierować tłumem? "Z organizacji trockistowskich" - mówi Reverier. "Francuscy studenci byli bardzo zideologizowani. Wszyscy czytaliśmy Marksa" - przyznaje Marie Lagrave.
Powodów lewicowości było wiele. Francja miała ciągle kaca po kolaboracji. Trwała zadawniona nienawiść do Ameryki, która odebrała Francji miejsce pierwszej kultury świata. A nienawiść do USA wiązała się z miłością do ZSRR. Do tego doszła dekolonizacja. "Wiedzieliśmy, że jesteśmy krajem kolonizatorów. Wstydziliśmy się tego. Byliśmy lewicowi" - mówi Lagrave.
Lewicowość w swoim rewolucyjnym wydaniu miała też długą tradycję narodową. "Żyliśmy wtedy tradycją francuskich rewolucji, zwłaszcza komuny paryskiej" - wyjaśnia Michel Wieviorka, socjolog w EHESS, z którym spotykam się w Ministerstwie Edukacji. "Właśnie z tej tradycji wzięły się barykady. Chcieliśmy pobyć przez chwilę Gavroche’ami".
Niektórzy studenci podejrzewali, że ich rewolucja niewiele ma wspólnego z buntem uciśnionych. Starali się więc wciągnąć do swojego ruchu robotników, którzy przynajmniej zgodnie z przerabianym na zajęciach "Kapitałem" Marksa z 1867 roku byli z pewnością uciskani. Ponieważ studenci, jak to dzieci francuskiej burżuazji, nigdy nie byli poza Francją (jeśli nie liczyć plaży na Gwadelupie i Martynice), a we Francji poza Paryżem (jeśli nie liczyć Nicei), nie widzieli, że los francuskich robotników w czasie prosperity nie jest aż tak straszny. A nawet jeśli nachodziły ich wątpliwości, postanowili na wszelki wypadek trzymać się sprawdzonych schematów i walczyć o równość przeciw kapitałowi oraz faszystom. Faszystów z braku lepszej kandydatury uosabiać miał generał de Gaulle.
Studenci narzekali na niechęć telewizji państwowej, ale rewolucję rozkręcały radia prywatne, których reporterzy śledzili każdy krok manifestantów. Nawet "Paris Match", gazeta tradycyjnie czcząca takich bojowników proletariatu jak Brigitte Bardot i księżniczka Monako, poświęcała całe szpalty Cohn-Benditowi. To się zresztą do dzisiaj nie zmieniło - Cohn-Bendit na Maju ’68 zrobił życiowy interes. Z okazji obecnej rocznicy wyklęty rewolucjonista udziela setek wywiadów, bierze udział w dyskusjach, przecina wstęgi i nawet pisze posłowia do komiksów.
Nie wypada nie rzucać kamieniami
Ale jak dokładnie buntowała się młodzież?
"Było pełno entuzjazmu, ludzie zatrzymywali się na ulicach i śmiali się, nieznajomi rozmawiali ze sobą" - opowiada mi kilka osób. "Społeczeństwo nas popierało. Pamiętam, że którejś nocy w dzielnicy łacińskiej jakiś mężczyzna zszedł na dwór w piżamie, żeby dać nam kluczyki do swojego samochodu, byśmy tym łatwiej mogli go użyć do ustawienia barykady" - wspomina z nostalgią Bouguereau.
"Zdejmowaliśmy też metalowe kratki, które otaczały drzewa, i robiliśmy z nich broń" - dodaje Bouguereau. Brzmi to jak opowieść o wycieczce szkolnej.
Na fali entuzjazmu splądrowali i spalili kilka bibliotek i muzeów oraz teatr Odeonu. Dlaczego? "Chodziło o robienie rewolucji kulturalnej!"
Zapał studentów do rozwalania kultury narodowej na rzecz lepszej, nowej kultury przyszłości, której ideałem dla wielu były Chiny Mao Zedonga, udzielił się także starszym. Postępowy reżyser Jean-Louis Barrault, szef teatru Odeonu, wpuścił do teatru rozjuszonych studentów, po czym teatr został spustoszony, rekwizyty i kostiumy zniszczone, a Barrault, odwołany przez ministra kultury Andre Malraux, przez pewien czas wystawiał swoje spektakle na dworcu Orsay.
Słyszę jeszcze masę takich anegdot. Ktoś opowiada o dystyngowanej polskiej pianistce, wówczas pięćdziesięcioletniej, która tak się przejęła hasłami rewolucji, że chciała spalić Operę.
Czy ktoś poza policją i generałem de Gaullem był przeciw?
Nikt z moich rozmówców-bojowników nie może sobie przypomnieć przeciwników wśród studentów.
Michel Crozier, choć 86-letni, ma lepszą pamięć. "Tak, niektórzy studenci potępiali zamieszki. Ale bali się odezwać" - mówi. A profesorowie? "Ja byłem przeciw. Ale większość uznała, że bardziej im się opłaca poprzeć studentów. Więcej odwagi trzeba było, żeby się przeciwstawić studentom, niż żeby ich poprzeć, droga pani" - uśmiecha się złośliwie. A co z tymi, którzy mimo wszystko się sprzeciwili? "Pamiętam, że dzwoniono do mnie w nocy wielokrotnie i odkładano słuchawkę. Rozwieszano na ścianach kartki z napisem, że jestem faszystą. Wszystko to oczywiście anonimowo."
Ale ludzie autentycznie się bali. "Pewnego dnia pod koniec maja przychodzi do mnie mężczyzna w garniturze i mówi, że jest z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i chciałby zostać naszym agentem! Czuł, że zaraz się zacznie ścinanie głów urzędnikom państwowym" - opowiada Jean-Marcel Bouguereau.
Ludzie robili zapasy. Zwłaszcza benzyny, kiedy zaczął się strajk generalny. De Gaulle wyjechał do Niemiec, żeby spotkać się z generałem armii francuskiej, ale pustoszały też ministerstwa. Szefowie firm palili dokumenty i uciekali. Po ulicach przetaczały się hordy studentów i studentek z metalowymi prętami. "Pamiętam, że przechodziliśmy obok wielu ministerstw. Mogliśmy popchnąć drzwi i wejść. Było pusto. Mogliśmy zająć ratusz. Ale pomyśleliśmy: zajmiemy i co dalej? Trochę się przestraszyliśmy. Postanowiliśmy zamiast tego spalić giełdę" - wspomina Bouguereau.
Ale Maj ’68 miał też innych uczestników. Lewaccy intelektualiści niechętnie dziś przyznają, że obok nich przeciw de Gaulle’owi demonstrowały organizacje skrajnej prawicy. "Nienawidzili De Gaulle’a za wycofanie się z Algierii" - mówi mi Morgan Sportes, pisarz, który uważa Maj za spisek sił niechętnych generałowi. I tak paradoksalnie majowcem był prawicowy polityk Alain Madelin.
Maj skończył się, kiedy przyszły wakacje - dzieci pojechały na lato do swoich dworków na wsi albo na riwierze. Ale w głowach młodych studentów filozofii pozostały ideologie. David Defendi, z którym spotykam się na kawę niedaleko Bulwaru Saint-Michel, mówi: "Denis Mercier, jedyny chyba prawdziwy robotnik w grupie o szumnej nazwie Gauche Proletarienne (Lewica proletariacka), która od 1968 do 1973 roku była bojówką francuskich maoistów, okazał się agentem policji. Reszta to były dzieci bogatych mieszczan, studenci Szkoły Wyższej z ulicy Ulm, czyli kolebki francuskich intelektualistów. Wszystko działo się już po Maju ’68, ale ruch wywodził się z tamtych wydarzeń i tamtych środowisk."
Skąd wie, że ten człowiek był agentem policji? "Został zwerbowany przez mojego ojca. Mój ojciec pracował w wywiadzie" - odpowiada. Dlaczego ojciec Davida został agentem? "Był autentycznym synem robotnika. Robotnicy nie chcieli żadnej rewolucji, chcieli związków zawodowych i poprawy pensji. Rewolucja zrodziła się w głowach dzieci, które czytały za dużo książek."
Aha, Sportes też twierdzi, że Rolin torturował.
Jak Sartre pomagał w porywaniu ludzi
Na placu Odeonu przez cały maj odbywały się wiece. Chłopcy dobrze się bawili, dziewczęta były piękne, a francuscy intelektualiści znaleźli okazję, żeby znowu poczuć się młodo. Jean-Paul Sartre, Marguerite Duras i Michel Foucault wygłaszali płomienne mowy, w wyniku których młodzież paliła teatry i biblioteki. Oto fragment mojej rozmowy z panią Lagrave:
- Dla nas najważniejsze było rozszerzenie rewolucji na klasę robotniczą. Przemawiał Sartre...
- Czy to był Sartre w czasie, kiedy jeszcze wierzył w Stalina, czy już w Mao? - pytam.
- Sartre nie wierzył ani w Stalina, ani w Mao! Sartre wierzył w Człowieka!
A co o tym myśleli Polacy znajdujący się we Francji? Spotykam się z Ritą Gombrowicz. "Witold oglądał wtedy telewizję dzień i noc. Fascynowało go to, ale i przerażało. Mówił: Francuzi nie rozumieją powagi wydarzeń politycznych. Dla nich to jest zabawa. Wszyscy Polacy, z którymi wtedy rozmawialiśmy, potępiali tę rewoltę. Patrzyli na ludzi żyjących w pięknym, bogatym, wolnym kraju i ryzykujących zniszczenie tego wszystkiego dla zabawy. To było dziecinne."
W końcu przychodzi wtorek. Spotkanie z Olivierem Rolinem.
- Co pan robił w 1968 roku?
- Niewiele. Ale potem byłem szefem maoistycznej grupy terrorystycznej Lewica Proletariacka.
- Chcieli państwo przeprowadzić we Francji rewolucję kulturalną?
- O, tak. Ale chcieliśmy najpierw zachęcić do tego masy. Wydawaliśmy gazetkę propagandową. Redaktorzy naczelni trafiali do więzienia. W końcu szefem został Sartre, bo wiadomo było, że jego nie zamkną. De Gaulle powiedział: nie aresztuje się Woltera.
- Czy to prawda, że torturował pan ludzi?
- Za kogo mnie pani uważa?!
- Ale porywał pan?
- Tak...
- Kogo?
- Szefów firm. Chodziło nam o to, żeby prasa o nas pisała.
- Jak ich pan porywał?
- Przystawialiśmy im do głowy pistolet.
- I co potem z nimi robiliście?
- Wieźliśmy do kryjówki. Na przykład w szesnastej dzielnicy. Związanych.
- I nic się nigdy nie stało?
- Nie. Ale raz było blisko. Uciekliśmy.
- Podkładaliście bomby?
- Nie. To znaczy jeden raz. Pod redakcją gazety skrajnie prawicowej "Minute"...
Dzisiaj potrafi trzeźwo ocenić tamto szaleństwo. Ale wtedy... Czy naprawdę nie torturował? Bomba rzeczywiście nikogo nie raniła? Chodzą plotki, że wybuchła w rękach arabskiego śmieciarza... Rolin zaprzecza. Pyta, czy mam papierosa.
- Zatrzymaliśmy się w dobrym momencie - w 1973 roku, zanim zdążyliśmy zrobić coś naprawdę strasznego! - przekonuje.
- Ile jest we Francji za porwanie?
- Myślę, że groziłoby mi jakieś dwadzieścia lat.
- I dlaczego nie poszedł pan siedzieć?
- Przypuszczam, że nie zamknęli nas, bo nie chcieli rozdmuchiwać sprawy. Mieli rację. A nuż by się pojawił ktoś, kto by nas chciał bronić? Drugi powód, to, że trzymali z nami wielcy intelektualiści. Sartre, Marguerite Duras, Jean-Luc Godard.
- Kto was finansował?
- Przypuszczam, że właśnie oni - ale to było robione w tajemnicy.
Idąc potem paryską ulicą, zaczynam rozumieć: oto jest główny plon Maja ’68. Głupota. Rewolucyjna głupota, która rozsiadła się na uczelniach, w pismach naukowych, w gazetach. Głupota, karmiąca się francuską "wyjątkowością", czyli odcięciem od świata i życiem w sferze idei. Głupota, która każe nienawidzić Busha jak Hitlera, a Stalina jednak ciągle troszeczkę lubić... Przypominam sobie słowa Oliviera Rolina, kiedy zapytałam, czy wyjeżdżali do Chin, żeby zobaczyć rewolucję kulturalną na własne oczy: "Niektórzy owszem. Ja nie wyjeżdżałem, nic mnie to nie obchodziło. Wie pani, o tym, jak dalece nas nie obchodziła prawda o komunizmie, świadczy, że w ogóle się nie interesowaliśmy Europą Wschodnią. Rewolty przeciw reżimowi komunistycznemu - to nie pasowało do naszych teorii. Ale żeby pani wiedziała, że się zmieniłem, powiem: po tamtych czasach pierwszy raz zaangażowałem się politycznie w okresie stanu wojennego w Polsce. Przyjeżdżałem kilka razy do Gdańska i Szczecina z transportami pomocy dla Solidarności."
Ale nie każdy się zmienił. Oto fragment rozmowy z profesor Marie Lagrave:
- Jak 23-letnia dziewczyna z dobrego domu dochodzi do tego, że wyrywa płytkę chodnikową i rzuca nią w policjanta? Nie bała się pani, że kogoś skrzywdzi?
- Cóż, to była rewolucja. Nie ma rewolucji bez morza krwi.
- Była pani gotowa zgodzić się na morze krwi?
- Tak! Rewolucja musi mieć ofiary! - pani profesor podnosi zaciśniętą pięść i wymachuje nią groźnie. - To znaczy, rzecz jasna, jestem przeciw wszelkiej przemocy - mityguje się po chwili.
- Oni ciągle chcą myśleć w marksistowskich kategoriach. W związku z tym robią różne zabawne podstawienia: konflikt krwawy burżuj - uciskany robotnik, z braku robotników i burżujów, zamienia im się w konflikt zgniły kierowca - uciskany rowerzysta - śmieje się pewien znajomy Polak mieszkający w Paryżu.
Policja francuska - podkreślają to wszyscy - spisała się wtedy na medal. Oficjalna wersja głosi: nie było żadnych trupów w Maju 68, i, choć coś się szepce o kilku zabitych po stronie służb porządkowych, Francja nie spłynęła w morzu krwi - a nie było daleko. I grupy terrorystyczne, wywodzące się z Maja ’68, we Francji zrobiły znacznie mniej złego niż w Niemczech czy we Włoszech. Nie rozwiązano jednak innej kwestii: ideologii, która została i rozlała się po francuskich uczelniach pod postacią poprawności politycznej. Z Maja zostało szaleństwo języka, inflacja wyzwisk, w rodzaju "kapitalistyczny terroryzm".
Zdaniem wielu dzisiejszych politologów i ekonomistów, zakłamanie ma również efekty materialne: od ’68 roku całkiem autentyczne problemy rozwiązywano w jak najgorsze sposoby, bacząc tylko, by były zgodne z ideami. Ideami dobrymi w XIX wieku, ale nieaktualnymi w nowoczesnej Europie. Dziś mówi się o wielkim "skoku na kasę" kolejnych pokoleń, jakim były wygody socjalne i konsumpcjonizm pokolenia ’68. Oni dostali cudowne pakiety socjalne - a teraz młodzież po skończeniu studiów latami nie może znaleźć pracy innej niż staże, bo pracodawcy nie chcą zatrudniać, skoro nie mogą zwalniać. Być może także głupio, zgodnie z ideami a nie z rzeczywistością, rozwiązywano problemy imigrantów. Nie mówiąc o tym, że pokolenie ’68 zniszczyło francuską szkołę, którą niby miało wyzwolić. Maj ’68, wbrew mitom, wcale nie skończył z nauczaniem ex cathedra i trudno dziś o uczelnie nudniejsze i bardziej zamknięte na dyskusję niż uniwersytety francuskie. Natomiast na fali ogólnej tolerancji obniżono poziom, tak, że dziś nawet Sorbona nie liczy się na świecie. Natomiast szkoły często przypominają poprawczaki. Wyjeżdżając z Paryża zadzwoniłam do przyjaciółki, która uczy w gimnazjum. Powiedziała mi: "Codziennie płaczę. To, co się dzieje w szkole, jest niewyobrażalne. Natomiast wszyscy świętujemy Maj ’68."