Możliwości są dwie. Albo skruszymy beton - wygramy jutrzejszy mecz z Austrią - i droga do ćwierćfinału mistrzostw Europy stanie przed nami otworem, albo się od niego odbijemy i znów będziemy dokładnie w tym samym miejscu, co przed dwoma i sześcioma laty. Przypomnę tylko: Korea 2002 - w pierwszym meczu 0:2 z gospodarzami, Niemcy 2006 - na dzień dobry 0:2 z Ekwadorem, Austria 2008 - 0:2 z Niemcami. Wypada i trzeba wierzyć, że tym razem będzie lepiej, że turniej wcale się dla nas nie skończył.
Szkoda tylko, że tak szybko runął mit naszego holenderskiego selekcjonera. Prawda jest bolesna. I trzeba sobie ją wreszcie uświadomić: Beenhakker wcale nie jest Bogiem, nie jest postacią ze spiżu. Myli się, jest ulepiony z tej samej gliny co my. Ciekawe, czy tak jak my będzie potrafił wyciągnąć wnioski z tego, co zdarzyło się niedzielnego wieczora w Klagenfurcie? Czy wstawi do pierwszego składu Rogera? Czy wykona inne radykalne posunięcia, które mogą coś zmienić w grze naszej drużyny? Ewentualne zwycięstwo w meczu z Niemcami to było coś ponad plan, coś ekstra, coś, o czym marzyliśmy, ale nie mieliśmy ku temu racjonalnych przesłanek. Prawdziwy czas próby nadchodzi właśnie teraz.
Przestańmy już wreszcie gadać, stosować socjotechnikę, wmawiać sobie, że mierzący 179 centymetrów wzrostu Żurawski jest bardzo wysoki, a Lewandowski to lepszy środkowy pomocnik od Ballacka. Ta formuła wyczerpała się definitywnie.
Teraz istotne będą już tylko czyny, a nie słowa. To dokładnie tak jak z dziewczyną, która oznajmia wszem i wobec, że jest damą. Sama jej deklaracja jest funta kłaków warta. Albo jest damą, albo nie. My mamy drużynę z charakterem lub nie mamy. Przekonamy się o tym jutro w Wiedniu. Wypada zrobić wszystko, aby wreszcie przestał być aktualny wyświechtany dowcip: Co czeka polską drużynę po trzecim meczu w fazie grupowej? Wściekli kibice na lotnisku Okęcie...