Była niedziela. Małgorzata jeszcze nie planowała, co będzie robić w poniedziałek po południu. Decyzję, że poprowadzi protest w swojej dzielnicy, podjęła późnym wieczorem. Nigdy wcześniej nie występowała w roli ulicznej liderki. Na marsze czy demonstracje oczywiście chodziła. Bo trzeba było chodzić, kiedy władza paraliżowała Trybunał Konstytucyjny, podporządkowywała sobie sądy albo odrzucała obywatelski projekt liberalizacji prawa aborcyjnego. Ale później przyszła ciąża i czarna parasolka – symbolizująca pierwszy masowy protest w obronie praw reprodukcyjnych kobiet – powędrowała w kąt. Przy porodzie były komplikacje, Małgorzata postanowiła, że więcej rodzić nie będzie. A po wysłuchaniu orzeczenia trybunału – który uznał, że aborcja ze względu na ciężkie, nieuleczalne i śmiertelne wady płodu jest niezgodna z konstytucją – krew w niej zawrzała.
Wyrok zapadł w czwartek, przez weekend trwała mobilizacja kobiet, które szykowały się do poniedziałkowego protestu: wymyślały hasła, malowały transparenty. Małgorzata z koleżankami postanowiły zorganizować odnogę marszu także u siebie. Znają się z lokalnej kawiarni. Teraz miały iść na czele tłumu.
Rozesłały w mediach społecznościowych informację, gdzie jest zbiórka, o której godzinie i jaką trasą będzie maszerował pochód. – Początkowo tylko my przyszłyśmy. Zapomniałyśmy zabrać nagłośnienie, takie z nas organizatorki – śmieje się Małgorzata. – Ale po chwili dochodziły kolejne osoby, całymi rodzinami, na rowerach, z psami, z wózkami dziecięcymi. Przyszli spontanicznie, tak samo jak spontanicznie ten marsz został zorganizowany. – To była oddolna inicjatywa, niczym niewymuszona, a to nasze liderowanie umowne – mówi.
Reklama
Manifestacja dobiegła końca, uczestnicy się rozeszli, a Małgorzata wróciła do domu. Na własnych nogach, nie na ramionach wdzięcznego tłumu, który rozpoznał w niej nową przywódczynię. Ona zresztą nie ma czasu liderować rewolucji. Ma dom, rodzinę, pracę. Podczas blokowania ulic odbierała telefony od klientów. Przywództwo Małgorzaty było przechodnie. W kolejnym marszu nie poszła już na czele. Prawdę mówiąc, nie poszła wcale, zatrzymały ją obowiązki – i prywatne, i służbowe, ale dzielnicowa demonstracja i tak się odbyła. Zmienił się jedynie lider. A w zasadzie organizator. Bo w spontanicznych „spacerach” w ramach Strajku Kobiet wszyscy biorą udział na tych samym prawach: kobiety i mężczyźni, starsi i młodsi, piesi i zmotoryzowani.
Kiedy nie ma lidera, trudniej zdemobilizować tłum. Dlatego już drugi miesiąc rząd nie ma pomysłu, jak ostudzić społeczne nastroje i zaprowadzić porządek na ulicach. Z taką formą protestu władza jeszcze się nie zetknęła.

Kamizelki i błyskawice

W Europie i na niemal całym świecie protesty ostatnio wybuchają, przygasają, znów eksplodują z nową siłą. Wystarczy iskra. Demonstracjami najlepiej zarządza kryzys, zwykle ekonomiczny. Tak było w zeszłym roku w Chile, kiedy z powodu podwyżek cen biletów doszło do kilkumiesięcznych zamieszek. W największej demonstracji w Santiago wzięło udział 1,2 mln osób. Zapału protestujących nie osłabiło wprowadzenie godziny policyjnej i użycie wojska. Dopiero podwyższenie płacy minimalnej, zwiększenie emerytur, dymisje w rządzie i zgoda na referendum ostudziły społeczne emocje.
Jesienią 2018 r. zagotowało się we Francji. Kraj ogarnęła fala protestów przeciwko podniesieniu akcyzy na paliwo. Powstał masowy, niesformalizowany ruch „żółtych kamizelek” (nazwa pochodzi od odblaskowych bezrękawników noszonych przez jego sympatyków), który spontanicznie skrzykiwał się w mediach społecznościowych, organizując uciążliwe blokady na rondach, skrzyżowaniach i w punktach poboru opłat za przejazdy (bo ton manifestacji nadawali głównie kierowcy) oraz weekendowe manifestacje w dużych miastach. Rząd twierdził, że chce rozmawiać, ale z kierownictwem, a tego w zasadzie nie było.