Poseł lewicy przyznaje, że sam finansowo nikomu nie pomógł. "Za to przywiózł radę jak mają to robić inni - długofalowo".
"Iwiński poleciał do stolicy Haiti Port-au Prince samolotem Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jako poseł oddelegowany do współpracy z Radą Europy miał zdać raport, jak możemy pomóc Haitańczykom. Na miejscu poseł dostał przewodnika, który pokazywał mu miejsca najbardziej dotknięte zniszczeniami" - czytamy w "Fakcie"
"Trudno sobie wyobrazić skutki takiego trzęsienia, gdy się tego nie widzi. Ja byłem na miejscu jedynie 2 doby i to co zastałem przeszło moje najśmielsze oczekiwania" - relacjonował Iwiński.
"Fakt" wyliczył, że gdyby poseł odbył tę podróż za własne pieniądze, to zapłaciłby grubo ponad 5 tysięcy złotych. Iwiński przekonuje jednak, że to wcale nie była wycieczka.
"Chodząc pomiędzy namiotami rozbitymi przez pozbawionych domów, odbywałem z nimi liczne rozmowy. Haitańczycy pytali o pomoc z Europy, a kiedy dowiadywali się, że jestem Polakiem, pytali również o nasz kraj" - opowiada Iwiński.
"Oprócz obserwacji, polski wysłannik dokumentował także miejsce tragedii robiąc liczne zdjęcia, które nam pokazał. Na fotkach widać go na tle ruin, z lokalnymi mieszkańcami, oraz nad brzegiem pięknego, niezniszczonego basenu. Na jednym ze zdjęć stoi obok wyciągającego do niego rączkę dziecka na wózku. Jakie wnioski wyciągnął poseł z wyjazdu?" - pyta "Fakt".
"Haiti potrzebuje długofalowej pomocy. Nie wystarczy wysłanie kilku transportów" - wyjaśnił poseł lewicy. Według bulwarówki do takich wniosków mógłby chyba dojść siedząc także w Polsce.
p