Pomysł, aby Lech Kaczyński został prezydentem, pojawił się w PiS przed laty i był realizowany aż do zwycięstwa. Co więcej, jego bratu przypisuje się makiaweliczny plan oddania władzy rządowej w połowie kadencji (czyli właśnie w roku 2007) po to, aby pozostając w opozycji wobec rządów PO, zapewnić obecnemu lokatorowi Pałacu Prezydenckiego reelekcję. Sam fakt, że ktoś tak spekuluje, świadczy o wadze prezydentury.

Reklama

Walka o prezydenturę to część większego scenariusza PiS. Partia ta przygotowała projekt konstytucji zwiększającej prezydenckie uprawnienia. Dlaczego jednak marzy o niej Donald Tusk, lider PO, która opowiada się za obecną silną pozycją rządu i parlamentu?

W dzisiejszym świecie prezydentura to hołd tradycji dawnej władzy monarchy oddzielonego od codziennego rządzenia, a uosabiającego majestat państwa. W Niemczech sprowadzono ją do ceremonii. We Francji prezydentowi dano realne uprawnienia, czyniąc z niego kogoś na kształt superpremiera.

W Polsce pisząca konstytucję lewica nie uczyniła go nadmiernie silnym (zbyt duża była niechęć wobec rządów Wałęsy), ale uchroniła przed całkowitą impotencją. Gdy stało się jasne, że wystartuje Aleksander Kwaśniewski, nie pozwolono na przykład na osłabienie prawa weta. Bardzo trudno jest, nawet partii rządzącej, uciułać większość trzech piątych, aby je obalić, co udowodnił Kwaśniewski, rozbijając wiele przedsięwzięć AWS. Ta połowiczna siła prezydenta ma zresztą pewne uzasadnienie. Człowieka wybranego w powszechnych wyborach trudno skazywać na bezrobocie.

Reklama

Taki a nie inny sposób wybierania głowy państwa to zresztą oddzielna atrakcja. Nawet kierowanie partią, która wygrywa samodzielnie wybory (nieomal udało się to Millerowi w 2001 i Tuskowi w 2007), nie daje takiej satysfakcji jak ów czysto osobisty triumf. Dla Kwaśniewskiego ten sukces symbolizował koniec izolacji polityków o postkomunistycznej biografii. Dla Jarosława Kaczyńskiego uczynienie prezydentem brata bliźniaka to problem uczuć rodzinnych. Dla Tuska wreszcie ewentualny wybór to okazja do przełamania swojego stereotypu miękkiego gabinetowego lidera. A po porażce w 2005 roku także okazja do rewanżu.

W dodatku prezydent ma sporą władzę, tyle że nie do końca spisaną. Zaspokaja naturalną miłość Polaków do ceremonii (Kwaśniewski uczynił z niej, przy pomocy pism kolorowych, coś na kształt demokratycznej monarchii). To daje jego słowom i wystąpieniom moc silniejszą, niż to wynika z paragrafów konstytucji. Na dokładkę te uprawnienia, które w niej są, pozwalają na szachowanie rządu. Samo ryzyko zastosowania weta czy wystąpienia z orędziem wystarczy, by wymusić coś na premierze. Reszta wynika z nieformalnych kontaktów. "Dwór" prezydencki, który skupia grupę polityków niezbyt zajętych, za to o rozległych znajomościach, ma mnóstwo okazji do wpływania na rzeczywistość.

Jest to zarazem władza bez odpowiedzialności. Kwaśniewski wywierał ogromny wpływ na kwestie, które nie miały nic wspólnego z prezydenturą (na przykład styk biznesu i polityki), ale nie jego ganiono za to, że w państwie dzieje się źle. Mógł odcinać kupony z osiągnięć lewicowych rządów, a w jakimś stopniu i ekipy Buzka, za to w momencie kłopotów krył się za maskę mediatora. Nawet w dziedzinie polityki zagranicznej, gdzie uprawnienia prezydenta są niewątpliwe, ale nieprecyzyjne. Mógł błyszczeć na międzynarodowych szczytach i poklepywać się z najmożniejszymi, za to nie przełykać gorzkich pigułek.

Dla polskich polityków na ogół nie cierpiących ryzyka realnego rządzenia gratka to nie lada. Teraz Lech Kaczyński jak się zdaje częściowo odstąpi od tego stylu prezydentury. Chce jej używać do uprawiania opozycji totalnej wobec Tuska. Totalnej w słowach, bo Kwaśniewski także rzucał rządowi AWS kłody pod nogi, tyle że robił to w rękawiczkach. Dla Kaczyńskiego, lojalnego do bólu wobec brata, prezydentura zmieniona w partyjną twierdzę może być receptą na wyborczą porażkę. Ale nawet on nie jest bez szans - wzmacnia go bowiem powaga tych wszystkich defilad, patronatów i spotkań z mężami stanu. A jeśli jego miejsce zajmie ktoś mniej prostolinijny, prezydentura zaświeci, jak pierścień Tolkiena, paradoksalnie jeszcze większym blaskiem.