O 8.30, gdy prezydent wchodził do rządowego TU-154M nie mógł się domyślać, że za kilka godzin przyjdzie mu wyciągnąć pomocną dłoń do Donalda Tuska. Wtedy jeszcze Lech Kaczyński spokojnie leciał do Poznania na szczyt klimatyczny ONZ, a premier szykował się do lotu do Brukseli rejsowym boeingiem należącym do Brussels Airlines. Samolot z Tuskiem na pokładzie miał się wzbić w powietrze punktualnie o 9.45. Jednak około 9.30 służby premiera otrzymały informacje, że samolot odleci z opóźnieniem. To nie popsuło jeszcze humoru szefa rządu. Także inni pasażerowie lotu SM 2554 nie przeczuwali, że samolot może zostać całkowicie uziemiony. Tuż po 10.00 lotniskowym busem przemierzali już płytę warszawskiego Okęcia. Gdy dotarli do Boeinga usłyszeli jednak, że lotu nie będzie, bo samolot jest uszkodzony. Taki sam komunikat dotarł do Tuska. Kilka minut później informacja pojawiła się już w mediach. Pytany przez nas o to, co dalej, jeden ze współpracowników szefa rządu o 10.31 wysłał nam krótkiego SMS-a: "Polecimy na drzwiach:)". Jednak do śmiechu w kancelarii premiera nie było. Zwłaszcza że właśnie wtedy dotarło zaproszenie na pokład rządowego tupolewa skierowane do premiera przez prezydenta. "Byliśmy w sytuacji, w której nie mogliśmy odmówić Lechowi Kaczyńskiemu, ale na wspólny lot wcale nie mieliśmy ochoty, bo będzie on teraz bezlitośnie wykorzystywany przez PR-owców prezydenta" - mówi DZIENNIKOWI inny z doradców szefa rządu.

Reklama

Lech Kaczyński o problemie Tuska dowiedział się od swojego ministra Mariusza Handzlika kilka minut po 10.00, tuż przed tym, jak miał zabrać głos na poznańskim szczycie. Zaraz po swoim wystąpieniu zawołał do siebie Handzlika i Kamińskiego, i polecił im zaprosić Tuska na pokład swojego samolotu. O 10.43, gdy Michał Kamiński publicznie poinformował o zaproszeniu, otoczenie premiera już zastanawiało się, co z nim zrobić. Gdy ludzie Tuska radzili, Kamiński na antenie TVN 24 mówił: "Nie może być tak, że w Brukseli nie będzie polskiego premiera, lecimy razem, samolot już został wysłany do Warszawy."

Rządowa delegacja postawiona w sytuacji bez wyjścia, tuż przed 11.00 zgadza się na wspólny lot. "Będziemy tego jeszcze żałować, bo prezydent tę <pomocną dłoń> będzie nam wypominał za każdym razem" - mówi DZIENNIKOWI prominentny polityk PO. Godzinę później rządowy samolot ląduje w Warszawie, skąd zabiera mocno zdenerwowanego premiera. Tusk wchodzi na pokład, zajmuje miejsce w lepszej salonce, co później wypomni mu prezydent. Pół godziny później samolot startuje. O 13.00 jest w Poznaniu, gdzie wsiada do niego Lech Kaczyński ze swoimi ministrami i grupą dziennikarzy. "Powiem Tuskowi: Witaj!" - zapowiada jeszcze przed startem prezydent. Jak się później okazuje, na pokładzie nie dochodzi jednak do wymiany żadnych uprzejmości. W trakcie lotu Lech Kaczyński mówi dziennikarzom, że premier nie chce z nim rozmawiać.

Lot trwa niecałe dwie godziny, rządowa "tutka" ląduje w Brukseli o 15.08, czyli osiem minut po tym jak szczyt miał się rozpocząć. Prezydent i premier z samolotu wychodzą razem, na miejscu czekają na nich już dwie limuzyny. Gdy o 15.20 prezydent Francji Nicolas Sarkozy rozpoczyna obrady, polska delegacja cały czas jest w drodze. W końcu o 15.31 oba auta zatrzymują się przed siedzibą Rady Europejskiej. Prezydent wychodzi ze swojego samochodu jako pierwszy, przystaje, czeka na premiera i razem z uśmiechami na twarzach niemal wbiegają do budynku. Spóźnieni, ale nie ostatni, bo za nimi w kolejce do wejścia stoją jeszcze inni.

Reklama