Władze zastosowały w negocjacjach z górnikami starą i wypróbowaną metodę kija i marchewki. "Górnicy łamiący prawo podczas środowej manifestacji będą traktowani jak chuligani"- grzmiał wczoraj wicepremier i szef MSWiA, Ludwik Dorn. Dla odmiany premier Kazimierz Marcinkiewicz wcielił się w rolę "dobrego policjanta". Wyraził nadzieję, że oferowane przez rząd 120-130 mln zł zostanie przez związkowców zaakceptowane i nie dojdzie do zapowiadanej na środę manifestacji górników w Warszawie.

"Jest duża szansa na osiągnięcie porozumienia z rządem" - powiedział Przewodniczący Związku Zawodowego Górników w Polsce, Wacław Czerkawski. Widać, że górnicy również chcą porozumienia, bo zgodzili się na rozmowy, choć negocjatorem będzie nadal wiceminister gospodarki Paweł Poncyliusz. Jeszcze kilka dni temu związkowcy zarzucali mu skrajną niekompetencję i żądali dymisji. Teraz twierdzą, że usiedli z nim do stołu rozmów z szacunku dla dwóch poważnych polskich polityków - prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wicepremiera Andrzeja Leppera, którzy podjęli się mediacji. "Nie możemy zmarnować szansy, tym bardziej że szef resortu gospodarki, Piotr Woźniak, przebywa za granicą" - powiedział Czerkawski.

Górnicy chcą dostać 180 mln zł z zysku, który wypracowały kopalnie. Wczoraj rząd zaproponował im około 130 mln. Jeden górnik mógłby dostać od 700 do 2000 tys. zł brutto. Jeszcze kilka dni temu władza twardo mówiła: 100 mln i ani grosza więcej. "To krok w dobrym kierunku" - przyznają związkowcy. I mają nadzieję, że dogadają się z Ministerstwem Gospodarki. Po fiasku wcześniejszych rozmów z rządem związkowcy żądali odwołania wiceministra gospodarki. Jednak Paweł Poncyliusz cały czas odpowiada za negocjacje.