Gdy wyszło na jaw, że rzecznik interesu publicznego oskarża ją o kłamstwo lustracyjne, b. minister stwierdziła, że to szantaż. Miał doprowadzić do pozbycia się jej z rządu. Rozpętała się burza, a premier Gilowską odwołał. Potem sąd lustracyjny uznał, że nie może sprawdzać, czy skłamała w oświadczeniu lustracyjnym, bo przestała być osobą publiczną. Dziś, po prawie dwóch tygodniach, Gilowska mówi: "To, co nastąpiło później, jedynie utwierdziło mnie w trafności tego przypuszczenia". Przypomina, że 24 czerwca, jeszcze jako wicepremier, zawiadomiła prokuraturę o swoich podejrzeniach. Trwa dochodzenie.

Dlatego nie czuje ulgi, że wczoraj sąd lustracyjny II instancji postanowił jednak zająć się jej sprawą. "Ulgę odczuję dopiero wtedy, kiedy sprawę wyjaśnię do końca, kiedy zdołam się dowiedzieć, kto stoi za tym teczkowym zamachem stanu" - oznajmiła Gilowska, podkreślając, że nie wskazywała, kto stoi za szantażem.

Nie może się za to doczekać, kiedy będzie miała możliwość wglądu w swoją teczkę. Gilowska zapowiedziała, że - jak tylko będzie jej wolno - ujawni wszystkie dokumenty znajdujące się w niej. Adwokat byłej wicepremier już zwrócił się do sądu o pilne dopuszczenie ich do dokumentacji, która na razie opatrzona jest klauzulą: "ściśle tajne". Gilowska już dziś przypuszcza, że jej dokumenty zostały sfałszowane po 1989 roku. "Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałabym być przedmiotem zainteresowania SB w końcówce lat 80." - mówi była wicepremier. A na dowód tego wskazuje, że nieprawdą jest na przykład to, iż musiała podpisywać instrukcję wyjazdową, bo za granicę jeździła tylko grupowo, ze studentami.

Gilowska wyśmiała też doniesienia "Rzeczpospolitej", jakoby Wieczorek, który rzekomo miał być jej oficerem prowadzącym, już w 2004 r. zeznał, że dokonał mistyfikacji: powiązał pseudonim Beata z jej osobą, by chronić jej męża działającego w "Solidarności". Zaprzeczyła, że to ona była TW "Beatą". Wykluczyła też, że pod tym pseudonimem kryje się ktoś z jej rodziny związany z KUL-em.

Była minister finansów nie chciała odchodzić z rządu. Także Jarosław Kaczyński nie ukrywał, że premier Kazimierz Marcinkiewicz za wcześnie ją zdymisjonował, że można było spokojnie poczekać choćby kilka dni. Pytana, czy się z nim zgadza, odparła: "Z biegu zdarzeń, które nastąpiły, jednoznacznie wynika, że wystarczyłyby cztery dni, w tym niedziela".

Wczoraj Gilowska spotkała się z Jarosławem Kaczyńskim. Czy przekonał ją, żeby wróciła do rządu? (Długie milczenie...) "To nie jest gra komputerowa, to jest życie. Ja nie złożyłam dymisji, ja zostałam odwołana. I żeby myśleć o zmianie tej sytuacji, muszą zostać usunięte przyczyny, z powodu których doszło do tego odwołania" - zaznaczyła Zyta Gilowska.