Przykro mi, że profesor Jan Winiecki, z którym kiedyś - jeszcze nie tak dawno - łączyły mnie poglądy i na Polskę, i na zasady, które powinny obowiązywać w życiu publicznym, sprzeniewierzył się tym zasadom. Nie dociekam, dlaczego tak się stało.

Tekst profesora w "FT", pomijając język, zawsze zdradziecki co do intencji, jest absurdalny. Prawo lustracyjne nie jest bardziej upokarzające dla jednostki niż wszystkie inne prawa, regulujące powinności obywateli. Nie bardziej niż prawo podatkowe, zmuszające ludzi do tłumaczenia się ze swych dochodów. W standardach zachodniej cywilizacji i filozoficzno-politycznej tradycji Europy raczej nie leży to, aby konfidenci, donosiciele, krętacze i łajdacy sprawowali najwyższe urzędy i pełnili rolę moralnych autorytetów. Do podstawowych praw człowieka należy prawo do wiedzy o przeszłości tych wszystkich, którzy domagają się uznania siebie za wzór, przewodnika i nauczyciela. To są dość podstawowe rzeczy.

Reklama

W cywilizowanych Niemczech w XX wieku dwukrotnie poddano lustracji nie tylko elity, ale cale społeczeństwo - podczas denazyfikacji i po upadku NRD. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nikomu nie przyszło do głowy nazywać to szykaną. Oprócz osobiście zainteresowanych. Moje zdumienie obudziło też, że prof. Winiecki za przejaw zniewolenia uznał zmuszanie do spowiadania się z kontaktów SB członków rad nadzorczych firm i naukowców. Czyli profesora Winieckiego. A co z resztą? Co z urzędnikami na poczcie? Ich nie upokarza, bo mają godność niżej ulokowaną od profesorów? Smutna pułapka elitarności i poczucia własnego wywyższenia, w którą wpadł zacny skądinąd profesor, pewnie uniesiony histerią środowiska.

Co do określenia narodowi bolszewicy wobec ekipy rządzącej dziś Polską, nie ma zgody. Biorąc pod uwagę rozkład sił w mediach i właśnie elitach, to raczej "narodowi mieńszewicy", przeciwko którym oponują "międzynarodowi bolszewicy". Profesor Winiecki właśnie się do nich zapisał, składając pełne komsomolskiego zapału świadectwo przynależności.

Reklama