Kilka dni temu szef MON Antoni Macierewicz w rozmowie z "Gazetą Polską" powiedział m.in., że gdy został szefem resortu, to "zobaczył" w armii ludzi ze złotego funduszu na kluczowych stanowiskach. "Za buntem generałów stał złoty fundusz" - przekonywał Macierewicz. Nie wymienił jednak żadnych nazwisk.

Czym był tzw. złoty fundusz, czyli Fundusz Przyspieszonego Rozwoju dla żołnierzy, który działał w PRL?
Gen. Waldemar Skrzypczak: To była forma promowania najlepszych, wyróżniających się żołnierzy, którzy dzięki temu mogli być szybciej awansowani.

Reklama

Ale fundusz to zazwyczaj znaczy, że były w tym jakieś pieniądze.
Absolutnie nie – to było promowanie rozwoju oficera, to nie miało nic wspólnego z pieniędzmi. Oficera do funduszu kwalifikowała komisja, która składała się z oficerów wyższego szczebla. Na podstawie wyników kandydata, na wniosek dowódcy, komisja kwalifikowała żołnierza do funduszu. Chodziło o wcześniejsze awansowanie w stopniu lub stanowisku. Tak żołnierzy mógł szybciej awansować niż przewiduje pragmatyka.

W tych komisjach byli oficerowie polityczni?
Na pewno. Wówczas w wojsku nic nie działo się bez takich ludzi. Ale decyzja była podejmowana na podstawie wyników w szkoleniu, głównie wyników pododdziału, który dany kandydat szkolił, a w mniejszym stopniu jego osobistych wyników. Chodziło o wyłowienie ludzi, którzy dobrze dowodzili i szkolili. Ja dzięki temu poszedłem rok wcześniej na Akademię Sztabu Generalnego. I na tym mój udział w Funduszu się skończył. Po tej szkole poszedłem na szefa sztabu pułku czołgów. Ale niestety nie miałem tak dobrych wyników i do funduszu się kolejny raz nie wdarłem.

Ile osób obejmował ten fundusz?
To było elitarne, obejmowało może pięć procent kadry. I to nie tylko dowódców liniowych, ale również pion logistyczny. Nie wykluczam, że byli nim obejmowani także oficerowie polityczni, ale takiego przypadku nie znam.

Reklama

Czy jest to jakaś zwarta grupa, spotykacie się w tym gronie?
Nie. To było tak, że dzisiaj się było w tym funduszu, jutro nie. To upadło chyba u schyłku lat 80., i nigdy nie tworzyliśmy zwartej grupy jako „ludzie po funduszu”. Nie miało to takiego charakteru.

Minister obrony Antoni Macierewicz twierdzi w wywiadzie dla Gazety Polskiej, że z informacjami na ten temat zetknął się zaraz po przyjściu do ministerstwa i mocno krytykuje ten fundusz.
To jest nieprawda. Informacja o każdym oficerze, który był w funduszu była w jego aktach osobowych. Była ona dostępna dla wszystkich rządzących po 1989 r. Te teczki widzieli przełożeni, którzy decydowali o rozwoju oficera. CV każdego oficera, który miał być awansowany, szczególnie na generała, trafiały do przełożonych i co oczywiste, do służb. Informacja o tym, kto był w funduszu nie była i nie jest żadną tajemnicą, to jest po prostu wpisane w akta. Po 1989 r. nikt tej kwestii nie poruszał, bo to nie miało żadnego związku z karierami oficerów. Zostałem dowódcą wojsk lądowych w 2006 r. za czasów rządu PiS. Składałem oświadczenie lustracyjne, które było konfrontowane z moją teczką akt osobowych, wszystkimi informacjami jakie miały o mnie służby. Wtedy informacja o funduszu nie przeszkodziła prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu w mianowaniu mnie na tak ważne stanowisko.

Może jakoś informację o pana udziale w funduszu przeoczono?
W drugiej połowie 2007 r. na poligonie w Węgrzynie w trakcie manewrów ówczesny minister obrony Aleksander Szczygło, jadąc ze mną w aucie, zapytał mnie, co to jest ten Fundusz Przyspieszonego Rozwoju. Opowiedziałem mu o tym i wtedy dalej tematu nie rozwijał. Drugi raz temat podniósł w Dowództwie Wojsk Lądowych w luźnej rozmowie z oficerami. Zatem czołowe postacie PiS, a wcześniej innych partii, ten temat znały. Trudno, żeby minister Macierewicz wtedy o tym nie wiedział, ponieważ był wówczas szefem SKW.

Uważa pan, że obecnie taki fundusz by się przydał?
Wzorem innych armii, które są w NATO, w Wojsku Polskim powinno się promować najlepszych. Ale nie salonowców, tylko rzemieślników pola, tych którzy odwalają czarną robotę. Bo to na poligonach i na polu walki wykuwają się najlepsi dowódcy.