Lokalna działaczka samorządowa, która w kilka miesięcy stała się jedną z twarzy Platformy Obywatelskiej, pozostawiając w tyle wielu, zdawało się, bardziej doświadczonych polityków. I choć najczęściej jest niedoceniana, to dokładniejsze przyjrzenie się jej drodze życiowej pokazuje, że już dawno temu zaplanowała zdobycie szczytów politycznej sławy. Co też krok po kroku robi. Zmieniają się tylko wehikuły niosące ją ku tym szczytom.
Dwie rzeczy miały największy wpływ na polityczną karierę Julii Pitery: ambicja i przypadek. O pierwszej rzeczy jako głównej cesze charakteru pani minister mówią wszyscy. Także ci, którzy z niechęci do niej odmawiają jej wszelkich przymiotów. I oni przyznają, że to osoba cały czas napędzana ogromną i niewyczerpaną ambicją.
Ale to przypadek sprawił, że weszła do polityki sposobem, który na wiele lat określił jej działania. Przez ten przypadek Pitera przez lata krążyła w polskiej polityce bardzo blisko prawej ściany. Trzy lata temu wszystko wskazywało, że będzie w PiS albo może nawet w LPR, ale nie w PO. Nie w partii, którą od początku jej istnienia atakowała i rozliczała za przekręty robione w Warszawie.
Ten przypadek nazywa się Instytut Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. W 1981 r. przyszła tam do pracy 28-letnia Julia Pitera, wcześniej nauczycielka języka polskiego w jednym z warszawskich liceów. W IBL pracowała Jadwiga Kaczyńska, matka dwóch 32-letnich wówczas doktorów prawa. W Instytucie panowała koleżeńska atmosfera, towarzystwo się zaprzyjaźniło. Wspólne imprezy, odwiedziny w domach. "Ja serwowałam potrawy chińskie, pani Jadwiga pizzę. Sama dałam jej przepis" - wspomina Pitera. Za pomocą swojej maszyny do szycia naprawiała garderobę obu braciom.
Wspólne jedzenie pizzy i reperowanie odzieży po kilku latach zmieniło się we współpracę polityczną. W 1991 r. Pitera dostała propozycję pracy w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy. Złożył ją Sławomir Siwek, ale według wielu zgodnych relacji był tylko wykonawcą polecenia Jarosława Kaczyńskiego. W Biurze Współpracy z Partiami Politycznymi, Organizacjami Społecznymi, Związkami Zawodowymi i Kościołami zadaniem Pitery były kontakty z parlamentarzystami. "Bardzo energiczna, przebojowa osoba. Potrafiła nawiązywać kontakty, wręcz nagabywała parlamentarzystów i wyciągała ciekawe informacje" - wspomina ją Ludwik Dorn, wówczas również pracownik kancelarii Wałęsy.
W tym czasie Pitera była jednym z pierwszych członków Porozumienia Centrum. Choć sama mówi, że nie działała zbyt aktywnie, ważną rolę w PC odgrywał jej mąż. Paweł Pitera, reżyser filmowy, twórca m.in. serialu "Na kłopoty Bednarski", zajmował się kampaniami wyborczymi Porozumienia. Do dziś mocno wspiera karierę żony. Tym tłumaczy się jej medialną sprawność - łatwość wypowiedzi, dobre kontakty z dziennikarzami, swobodę w studiu telewizyjnym.
Drugą partią Pitery była od 1994 r. Unia Polityki Realnej. "Miałam krytyczny stosunek do Korwina, ale wizja mi odpowiadała" - tłumaczy dziś. Rzeczywiście, gdy w archiwach prasowych szuka się wypowiedzi ówczesnej rzeczniczki UPR, to trzeba przyznać, że Pitera jest dość konsekwentna w swych poglądach. To, co mówiła kilkanaście lat temu o wolnym rynku, lustracji, dekomunizacji, dziś wydaje się nieco radykalne, ale ciągle dopuszczalne, jeśli chodzi o standardy panujące w PO. "Zawsze miała dość zdrowe poglądy, dlatego była w UPR. Ale podejrzewałem, że pójdzie w stronę PC, bo tam bardziej się skłaniała" - potwierdza Janusz Korwin-Mikke.
Pracowała wtedy w TVP. Była redaktorem programu "Pytania o Polskę" prowadzonego przez Andrzeja Urbańskiego. Ale to nie on ją ściągnął do telewizji, lecz Jan Dworak i Maciej Strzembosz, producenci programu. Dziś sympatyzują z PO i była to chyba pierwsza bliska współpraca Pitery z ludźmi teraz związanymi z Platformą.
Nie telewizja przyniosła sławę Piterze, lecz warszawski samorząd. Pierwszy raz została radną z listy UPR. Nie od razu odkryła, co może ją wynieść ku górze. Z początku stała się znana z tego, że doprowadziła do usunięcia głośników Radia Zet z przystanków komunikacji miejskiej. Co charakterystyczne, akcję przeciw głośnikom przeprowadziła pod hasłem obrony praw człowieka. "Nawet nie wiedziałem, że to Pitera walczyła z tymi głośnikami" - wspomina Krzysztof Skowroński, wówczas dziennikarz Radia Zet, dziś dyrektor radiowej "Trójki". "Ale z tego, co pamiętam, to nie upieraliśmy się przy tych głośnikach. Bo ktoś gdzieś je ukradł, gdzieś indziej psuły się i skrzeczały" - dodaje.
Drugą kadencję w Radzie Warszawy (od 1998 r.) Pitera zawdzięcza AWS, a konkretniej Lidze Republikańskiej. To właśnie organizacja obecnego szefa CBA, dziś jej przeciwnika, Mariusza Kamińskiego przeforsowała wystawienie jej na liście radnych. "W AWS kręcili na nią nosem, ale nam się wydawało, że to taka ideowa kobietka" - opowiada Anna Sikora, wówczas bliska współpracownica Kamińskiego, dziś posłanka PiS. Sikora jest przekonana, że to Pitera poprosiła Ligę o pomoc. "Pamiętam, jak przyszła z synem. Mówiła oburzona, że jest tyle korupcji, lewych interesów i że chce z tym walczyć" - dodaje dawna działaczka Ligi. "Chłopcy z Ligi prosili mnie o pomoc. To był czas, gdy za plakaty z Kwasulą (prezydentem Kwaśniewskim przedstawionym jako wampir - przyp. red.) ganiała ich Straż Miejska i policja" - odpowiada Pitera.
Wejście w środowisko Ligi było gładkie. Pitera fotografowała się w koszulkach Ligi, polityczne konwentykle szybko zmieniły się w prywatne spotkania. "Zakolegowałyśmy się, chodziłyśmy do siebie na imprezy. Tym bardziej mi smutno teraz, że tak atakuje Mariusza. Niech bada CBA, ale po co to zacietrzewienie" - narzeka Sikora. I przyznaje, że już kilka lat temu przestały mówić do siebie po imieniu, a teraz w Sejmie nawet się nie witają.
Ale zanim to nastąpiło, Pitera w Radzie Warszawy została szefową komisji rewizyjnej i wstąpiła do nieznanej wówczas w Polsce organizacji antykorupcyjnej Transparency International. Walka z korupcją była strzałem w dziesiątkę. Szczególnie za prezydentury Pawła Piskorskiego uważanego za twórcę, patrona, wręcz uosobienie tzw. układu warszawskiego. W opozycji do niego wyrosła sława Pitery.
Do decydującego wypowiedzenia wojny doszło w 2000 roku. Iskrą, która ją wywołała, była sprawa stanowiska wiceprezydenta Warszawy. Według Pitery, to stronnicy Piskorskiego próbowali ją przekupić tym stołkiem, według "piskorczyków" to ona domagała się stanowiska. Jedno jest pewne - fotel wiceprezydenta stolicy był wówczas łączony z Piterą.
W odwecie "piskorczycy" próbowali skompromitować Piterę, oskarżając ją o nadużycia przy adaptacji komunalnego strychu na mieszkanie. Sprawa ciągnęła się latami w sądach, posłanka w końcu ją wygrała. Jej przeciwnicy do tej pory przekonują, że to miasto za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego walkowerem przegrało proces. Miał to być polityczny ukłon w stronę wpływowej radnej.
Krok po kroku Pitera zwyciężała w wojnie z Piskorskim. Gdy jego nazwisko w całym kraju stawało się symbolem patologicznych związków polityki i biznesu, ona prezentowana była jako apolityczny ekspert, krytyk korupcji. Dawała komentarze do większości ogólnopolskich mediów. "Piskorczycy" skarżyli się na dziennikarski odruch dzwonienia do Pitery w przypadku każdej korupcyjnej historii.
"Mam jednoznacznie złą opinię o Julii Piterze. Za jej destrukcyjny charakter. Kiedyś wielokrotnie mówiłem o tym Tuskowi. Ale wziął ją, bo potrzebował antykorupcyjnej twarzy w walce z Lechem Kaczyńskim w 2005 roku. Dla środowiska Tuska walka z korupcją nie jest najmocniejszą stroną, więc przymknął oczy na zaszłości" - komentuje eksprezydent Warszawy Paweł Piskorski, kiedyś też lider PO.
Jednak dzisiejsza Platforma, przynajmniej oficjalnie, nie ma żalu do Pitery za jej najgłośniejszą wojnę. "Ależ ona nie walczyła z PO, tylko z Piskorskim. Nie przenosiła tego na grunt ogólnopolski, no i miała rację" - tłumaczy wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski. Tak samo Platforma "wybaczyła" jej kilkuletnią współpracę z Mariuszem Kamińskim. "Walka z korupcją była jej wizytówką. W przypadku Kamińskiego też się tak zdawało. On jednak stał się aparatczykiem PiS, a Julia tą drogą nie poszła" - dodaje Niesiołowski.
Z roku na rok polityczna waga Pitery rosła. Sześć lat temu wydawało się, że wejdzie do wielkiej polityki w ramach comebacku braci Kaczyńskich. Jej koledzy z młodych lat zorganizowali w 2001 r. sympozjum o szansach dla nowej partii prawicowej. Pitera miała być tam jednym z gości honorowych, ale nie przyjechała, bo, jak twierdzi, nie chciała być kojarzona z partyjnym szyldem. Ale pomysł wciągnięcia jej do PiS nadal był aktualny. "Były takie plany. Mój pogląd był taki, by uważać, bo to osoba mająca wysokie mniemanie o sobie i zbyt skoncentrowana na swojej jaźni" - opowiada Dorn.
Pitera tłumaczy swoją ówczesną odmowę nie tyle niechęcią do Kaczyńskich, ile potrzebą apolityczności niezbędną do jej pracy w Transparency International. Ale to właśnie polityczne doświadczenie umożliwiło jej przejęcie władzy w TI. Do tej pory są na nią obrażeni dawni działacze TI, profesorowie Antoni Kamiński i Jacek Kurczewski. Ten pierwszy w wywiadzie dla jednego z warszawskich lokalnych pism twierdził nawet, że wybory do władz stowarzyszenia były ustawione. Pitera zarzut odpiera i broni się, że zmiana władzy umożliwiła ożywienie TI, bo wcześniej miał to być "naukowy klub seniora".
Oprócz TI obecność Pitery była odnotowywana w zaskakujących dziś konfiguracjach. Razem z Janem Parysem, Janem Pietrzakiem i Januszem Korwin-Mikkem zakładała Komitet dla Upamiętnienia Ronalda Reagana. Wszyscy postulowali nadanie warszawskiemu placowi Konstytucji imienia amerykańskiego prezydenta. W wyborach samorządowych 2000 roku z jej listy startowały takie postaci, jak związany z Radiem Maryja prof. Robert Jerzy Nowak, Józef Szaniawski, także Zofia Romaszewska. - Montowaliśmy listę w pośpiechu. Nie mieliśmy ludzi, braliśmy każdego. A Nowaka zgłosił Andrzej Szyszko, brat byłego ministra ochrony środowiska z PiS - tłumaczy Pitera.
Echa wydarzeń sprzed lat do końca jeszcze nie przebrzmiały. Jan Parys nie zrezygnował z planów upamiętnienia Reagana. - Mam nadzieję, że dzięki jej poparciu uda się uhonorować Ronalda Reagana. Ufam, że pani Pitera przekona do tego prezydent Gronkiewicz-Waltz - mówi Parys. Pytany o polityczną ewolucję obecnej minister, odpowiada ostrożnie: - Kraj się zmienia, ludzie się zmieniają. Pamiętam ją od kilkunastu lat, wtedy była bliska PC, ale nie mam powodów do krytyki. Mam związane z nią bardzo sympatyczne wspomnienia.
Ostateczne zerwanie Julii Pitery z dotychczasowym środowiskiem to sprawa ostatnich trzech lat. W lutym 2005 r. jeszcze głosowała za budżetem przygotowanym przez prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, nie krytykowała go wtedy, celem ataków ciągle była warszawska Platforma. Jednak już dwa miesiące później zagłosowała przeciw udzieleniu absolutorium Kaczyńskiemu. Tłumaczy to niezgodą na politykę kadrową w ratuszu i "niedopuszczalnymi" naciskami ze strony braci.
"Nie podobało mi się, że Michał Borowski był architektem miejskim, a Lech Kaczyński był zbyt uległy wobec niego" - tłumaczy Pitera. Wówczas dziennik "Rzeczpospolita" zaczął pisać o tym, że Borowski miał rzekomo być zamieszany w jakieś korupcyjne praktyki (np. szybsze wydawanie decyzji o budowie dla firm, które zlecały projekty jego pracowni). Pitera twierdziła wtedy, że wielokrotnie informowała o tym Kaczyńskiego. Według niej, reakcji nie było. Ale sama też późno zaprotestowała przeciw Borowskiemu, bo dopiero na przełomie lat 2004 i 2005, kiedy już od prawie półtora roku pełnił funkcję architekta miejskiego.
Dziś twierdzi też, że miała być "korumpowana" propozycjami objęcia fotela wiceprezydenta miasta. "Nie wzięłam tego, bo nic by z tego nie było. Funkcja dekoracyjna" - mówi. "Nikt jej nie składał propozycji. Zaproponować coś Piterze, to tak jak ogłosić to w telewizji" - zapewnia Karol Karski, dziś poseł PiS, wtedy warszawski radny.
Skonfliktowaną z Kaczyńskimi Piterę miał zauważyć Donald Tusk, który potrzebował nowej, popularnej twarzy w Warszawie. I szukać też miał kogoś, kto pozwoli mu na zmarginalizowanie Pawła Piskorskiego. "Nie, to nie był główny cel Tuska. Do tego celu miała posłużyć Hanna Gronkiewicz-Waltz" - mówi były prezydent stolicy. Ale współpracownicy Piskorskiego chętnie potwierdzają pierwszą wersję. "Oczywiście z początku bardziej chodziło o walkę z Kaczyńskimi. Ale drugim powodem była chęć załatwienia Pawła" - wyjaśnia jeden z "piskorczyków".
Tusk dobrze trafił - w wyborach 2005 r. Pitera zdobyła prawie 40 tys. głosów - 14. miejsce w kraju, trzecie w Warszawie. I szybko z szeregowej posłanki doszlusowała do pierwszej ligi. Udowodniła swoją zwinność w wewnątrzpartyjnych grach i w polemikach z przeciwnikami zewnętrznymi. Zmieniła się nawet zewnętrznie - zaczęła nosić bardzo eleganckie ubrania, zmieniła fryzurę.
Półtora roku temu korzystając z błogosławieństwa i wsparcia Tuska, całkowicie wycięła "piskorczyków" z warszawskich struktur PO. "Jest potrzebna jako symbol walki z korupcją i tylko tyle. Nic więcej nie dostanie" - mówi jeden z posłów Platformy. "To nie do końca prawda. Donald ufa, że ona ma nosa do korupcji i uchroni go przed łapownikami we własnych szeregach" - odpowiada inny parlamentarzysta tej partii. "Ale jest faktem, że to ciało obce" - dodaje. "Przewodniczący Tusk wie, co umiem. Jak mi podziękuje, to trudno" - odpowiada sama zainteresowana.
Zdaniem prawie wszystkich rozmówców z PO, Pitera nie ma szans na wejście do najbliższego otoczenia Tuska, do tzw. dworu. Przeszkodą ma być brak zaufania, obawa przed jej nieobliczalnością. Ale też słychać głosy, że trzymanie jej w przedsionku dworu nie zda się na wiele. Jest zbyt ambitna i energiczna, by długo tam wytrzymała.
Nie pomagają jej ekstrawaganckie wypowiedzi: słowa niezadowolenia ze zbyt niskich, jej zdaniem, kryteriów doboru sędziów Trybunału Konstytucyjnego i rozważania na temat połączenia Najwyższej Izby Kontroli z Centralnym Biurem Antykorupcyjnym. Jej wypowiedzi już dwa razy stawiały liderów Platformy przed przykrą koniecznością wygłaszania natychmiastowych i stanowczych dementi.
Podobnie, choć to inna skala problemu, było z jej niedawną sesją zdjęciową dla "Newsweeka". Pozowała do niej w westernowym stroju, z wycelowanym rewolwerem, przybrana w fikuśny gorset a la Calamity Jane. Fotograficy byli zachwyceni jej gotowością do współpracy. Politycy PO odwrotnie - burczeli, że pani minister nie przystoi taka przebieranka.
Na razie Julia Pitera jest całkowicie zależna od Tuska. Nie ma zaplecza, nie wspiera jej żaden region, we własnej partii ma wielu wrogów. Nie lubi jej tzw. stara Platforma, która nie potrafi wybaczyć jej ataków sprzed 2005 roku. Czy "starzy" nadal będą potrzebni Tuskowi? Czy może przyszedł czas działaczy sprawnych, ale zawdzięczających swą karierę liderowi partii? Gdyby Tusk odpowiedział na oba pytania, to wiele dowiedzielibyśmy się o politycznej przyszłości Julii Pitery.