Jak się okazuje, nawet przyjemne wycieczki bywają niebezpieczne. Przekonał się o tym Tusk podczas "podróży życia" - jak swoją wyprawę do Peru i Chile nazywa sam premier.
Szef rządu, na wysokości ponad czterech tysięcy metrów, postanowił przestawić kolejową zwrotnicę. "I dokładnie wtedy coś boleśnie strzeliło w jego kręgosłupie" - martwi się "Fakt". "Premier nic nie dawał po sobie poznać. Ale teraz jest już jasne, że za chwilę nonszalancji przypłacił zdrowiem" - dodaje kąśliwie bulwarówka.
Bolesna kontuzja dała o sobie znać już niedługo potem - podczas wyczekiwanej przez Donalda Tuska i jego żonę wizyty w słonecznym Chile. Tuskowie wzięli tam udział w mszy w przepięknej katedrze w stolicy Chile Santiago, udali się na romantyczny spacer po historycznym centrum miasta i... na tym się skończyło. "Ból pleców nie dawał o sobie zapomnieć i pokrzyżował resztę planów" - donosi "Fakt". Trzeba było raptownie zmieniać plan premierowskiej "podróży życia".
Nie było więc wizyty w słynnej winnicy Concha y Toro, a zamiast tego Tuskowie zamknęłi się w luksusowym hotelu Hyatt (co najmniej 1500 zł za noc w zwykłym apartamencie).
"Co ciekawe, premier do końca zgrywał twardziela" - pisze bulwarówka. Mimo dolegliwości, nawet nie zgłosił się do lekarza towarzyszącego rządowej delegacji. "Premier się nie skarżył. Jak większość mężczyzn, najwyraźniej nie lubi chodzić do lekarza" - mówi "Faktowi" dr Jerzy Boryczko.
Niestety, to nie koniec złych wiadomości dla premiera - martwi się "Fakt". Teraz przed szefem rządu, jego żoną i całą liczną delegacją jeszcze ponad 20-godzinna podróż do kraju. Po drodze będą potrzebne będą aż trzy lądowania po drodze (dwukrotnie w Brazylii i na Teneryfie), żeby rządowy samolot zatankował paliwo.
Premier dopiero dziś późnym wieczorem wyląduje w Warszawie. "Sądząc po moim kręgosłupie, potrzebuję odpocząć. Po tylu godzinach w podróży muszę odbudować kondycję" - przyznaje Donald Tusk. Czy po powrocie z "podróży życia" weźmie więc urlop?