Samara i Irkuck, Kaliningrad i Angarsk – we wszystkich tych miastach w ciągu ostatnich kilku tygodni doszło do wielotysięcznych manifestacji, podczas których obok haseł czysto ekonomicznych pojawiały się postulaty polityczne. Wieców nie organizowała kanapowa rosyjska opozycja, lecz lokalne stowarzyszenia i związki zawodowe. Według opublikowanych właśnie danych Centrum Praw Społeczno-Pracowniczych (CSTP) liczba strajków w 2009 r. w porównaniu z rokiem poprzednim wzrosła w Rosji o 66 proc. – z 93 do 272.

Reklama

Taki scenariusz przewidywali u progu kryzysu przywódcy opozycji. – Kiedy pojawia się wielu bezrobotnych, w kraju rośnie napięcie społeczne. W przyszłym roku będą spełnione wszelkie warunki dla buntu społecznego – mówił nam w grudniu 2008 r. Garri Kasparow. Rzeczywiście, rosyjska prowincja coraz bardziej traci cierpliwość. Do protestów doszło w ostatni wtorek podczas Dnia Obrońcy Ojczyzny, a także w niedzielę 21 lutego. – Jedna Rosjo, oddaj władzę! – krzyczał tłum w Bałakowie, 200-tysięcznym mieście w obwodzie saratowskim. 13 lutego na ulice Samary wyszło ponad 1,2 tys. osób, żądając dymisji rządu. Do protestu podłączyli się nawet komuniści, którzy zazwyczaj bardzo ostrożnie traktują wszelkie realnie antyrządowe akcje. Mieszkańców Samary szczególnie wzburzyła perspektywa bankructwa lokalnego klubu piłkarskiego Krylja Sowietow. Gdy jej kibice zagrozili buntem, sponsorzy szybko się znaleźli, nie bez pomocy lokalnej administracji.

Do największego wybuchu doszło jednak 30 stycznia tuż przy polskiej granicy. Na ulice Kaliningradu wyszło 10 tys. osób, żądających dymisji Putina i lokalnego, ale traktowanego w obwodzie jako intruza z Moskwy, gubernatora Gieorgija Boosa. W protestach wzięli udział zarówno uznawani przez Kreml za radykałów działacze Solidarności, bardziej umiarkowanego Jabłoka, jak i koncesjonowana parlamentarna opozycja – komuniści, liberalni demokraci Władimira Żyrinowskiego, a nawet współpracująca zazwyczaj z rządem Sprawiedliwa Rosja, na której czele stoi szef izby wyższej rosyjskiego parlamentu Siergiej Mironow. I choć Mironow kajał się potem za ostre słowa pod adresem Putina, zaniepokojenie władz pozostało. Nic dziwnego: tak dużych protestów nie było co najmniej od tzw. buntów ulgowych 2005 r., gdy tysiące emerytów wyszły na ulice w proteście przeciwko pozbawieniu ich niektórych socjalnych przywilejów.

czytaj dalej



Czy Kreml powinien obawiać się utraty władzy? Analitycy nie mają złudzeń: jeszcze nie teraz. Protesty na poziomie lokalnym nie są ze sobą skoordynowane, więc zagrażają najwyżej miejscowym elitom miast czy obwodów. Być może dlatego władza reaguje spokojnie i zazwyczaj nie używa siły w rozpędzaniu manifestacji na prowincji. – W mniejszych miastach Moskwa łatwo może zrzucić winę za problemy na niekompetencję miejscowych elit – tłumaczył nam niedawno znany opozycjonista z czasów ZSRR Władimir Bukowski. – Zadaniem władzy jest niedopuszczenie do sytuacji, w której opozycja uzyska wpływ na protesty na tle społecznym. Nie martwi ich, gdy ludzie protestują przeciw bezrobociu – są zazwyczaj nieskoordynowani i działają lokalnie. Gdy sytuację wykorzystuje opozycja, automatycznie sprawa staje się przedmiotem troski rządu – dodawał.

Dlatego też rosyjskie władze bardziej zdecydowanie tłumią wszelkie antyrządowe wiece w Moskwie i Petersburgu – dwóch najważniejszych miastach w kraju. Przykładów nie trzeba daleko szukać: 31 stycznia OMON zatrzymał 100 osób, w tym byłego wicepremiera Borisa Niemcowa z Solidarności, szefa narodowych bolszewików Eduarda Limonowa i znanych obrońców praw człowieka – Lwa Ponomariowa i Olega Orłowa.