Deputowani zapewniają co prawda, że relacje transatlantyckie są wartościowe, jednak wielu komentatorów po obu stronach oceanu nie ma złudzeń: jeden z najważniejszych sojuszy ostatniego półwiecza zaczyna pękać.

"Termin »specjalne stosunki« w historycznym sensie (...) jest potencjalnie mylący i rekomendujemy unikanie jego stosowania" - napisali deputowani w liczącym 244 dokumencie. "Nadużywanie go przez polityków powoduje wzrost nierealistycznych oczekiwań co do korzyści, które te stosunki mogą przynieść Zjednoczonemu Królestwu. (...) Powinniśmy się kierować narodowym interesem" - dodają. Inicjatorem dokumentu jest poseł Partii Pracy Mike Gapes, jeden z najbardziej proeuropejskich polityków na Wyspach.

Reklama

Argumentacja posłów jest prosta: specjalne relacje były dla Londynu korzystne, do momentu gdy Zjednoczone Królestwo było jednym z najważniejszych graczy na arenie międzynarodowej. Wraz z topnieniem militarnej i ekonomicznej potęgi Wielkiej Brytanii zamieniły się one w balast zmuszający Londyn do brania na barki niewygodnych i kosztownych zobowiązań. Choćby takich jak wojny w Iraku i Afganistanie. Gdyby nie specjalne stosunki, skala zaangażowania nad Tygrysem i Eufratem oraz pod Hindukuszem nie musiałaby być tak znacząca jak obecnie.

"Kluczowe jest, byśmy współpracowali z USA, gdy dyktuje nam to nasz interes. (...) Chociaż niekoniecznie przy każdej okazji" - komentował przed parlamentarzystami z komisji spraw zagranicznych były brytyjski ambasador w Waszyngtonie David Manning.

Tych okazji, w których interesy Londynu i Waszyngtonu się rozchodziły, nie trzeba daleko szukać. Do spięcia między strategicznymi sojusznikami doszło na przykład przy okazji wypuszczenia w ubiegłym roku z brytyjskiego więzienia Abdelbaseta Alego al-Megrahiego, który odsiadywał wyrok za zamach na amerykański samolot PanAm nad Lockerbie. W zamian za to Waszyngton odwzajemnił się brakiem poparcia dla brytyjskiego stanowiska w niedawnym sporze Londynu z Argentyną o wydobycie ropy u wybrzeży spornych Falklandów.

Reklama

O bliskim końcu specjalnych stosunków między Londynem a Waszyngtonem już w 2006 roku pisał renomowany magazyn Foreign Affairs. Zdaniem brytyjskiego profesora Lawrence’a Freedmana - autora artykułu w FA - decyzje byłego premiera Tony’ego Blaiara o bezwarunkowym poparciu operacji w Afganistanie i Iraku stały się paradoksalnie jedynie potwierdzeniem tej tezy. Według niego Blairowi nawet w minimalnym stopniu nie udało się zdyskontować korzyści z zaangażowania w wojny, a Londyn miał niewielki wpływ na ich planowanie. Gorzką lekcją była również ocena przez amerykańskich generałów zdolności bojowych Brytyjczyków w Afganistanie. Mimo ponoszonych strat w ogarniętej rebelią prowincji Kandahar wojskowi z USA ocenili, że ich sojusznicy nie potrafią walczyć z rebeliantami. Brytyjczycy mają za złe Amerykanom również to, że musieli się tłumaczyć przed światem ze zgody na program tzw. rendition flights - czyli z tajnych lotów CIA na Wyspy.