Izraelscy żołnierze wysadzili bunkier z bronią, stanowisko dowodzenia bojowników Hezbollahu i 11 wyrzutni rakietowych. Ostrzelali też 12 dróg łączących Liban z Syrią. Niestety, o mało też nie pozabijali polskich żołnierzy i pracowników ONZ w konwoju. W czwartek pięć autobusów osłanianych przez pluton naszych komandosów w Libanie uciekało z Tyru. I dostały się pod izraelski ostrzał. Na szczęście nikt nie zginął.
Izrael systematycznie "czyści" pas nadgraniczny Libanu z baz i składów broni Hezbollahu. Jeśli wojska żydowskie dobrze wykonają to zadanie, terroryści nie będą mogli ostrzeliwać izraelskich miast. Bo prawie wszystkie pociski rakietowe, którymi strzela Hezbollah, ma zasięg właśnie 40 kilometrów.
Na razie jednak bojownicy Hezbollahu ostrzeliwują Izrael. Dziś rano ich rakiety raniły 10 osób i zniszczyły dwa domy w mieście Carmiel, około 15 kilometrów od granicy z Libanem. Inne pociski eksplodowały w leżących bliżej granicy miastach Nahariya i Rosh Pina.
Izrael nie zdecyduje się na inwazję, ponieważ jak ognia boi się okupacji Libanu. Już raz stała się dla nich tym, czym dla Amerykanów Wietnam. Wojska żydowskie zajęły Liban 1984 r. i przez 18 lat nie potrafiły zaprowadzić tam porządku ani zdusić oporu partyzantów. Zginęło tam 6 tysięcy izraelskich żołnierzy, a kilkadziesiąt tysięcy zostano rannych. To ogromne straty dla państwa liczącego zaledwie 6,3 miliona ludzi.