Sean Bell, czarny nowojorczyk, miał w niedzielę brać ślub. W sobotę w nocy z dwójką przyjaciół bawił się na przyjęciu kawalerskim w klubie striptizowym Kalua. Lokal obserwowali stróże prawa w cywilu. Gdy balujący wyszli, policjanci poszli za nimi. I próbowali ich zatrzymać.
Policja twierdzi, że biesiadnicy najpierw najechali ich człowieka w cywilu, a potem dwa razy uderzyli w nieoznakowany policyjny minivan. I wtedy zaczęła się jatka. Gnaty wyciągnęło pięciu z siedmiu policjantów, którzy osaczyli mężczyzn. Wypalili w sumie 50 razy, w tym jeden - aż 31 razy. Samochód poszatkowali jak sito. Reszta pocisków uderzyła w domy i stację kolejową. Pan młody zginął na miejscu. Jego przyjaciele przeżyli, ale jeden z nich walczy o życie - dostał 11 kul.
Dlaczego policja tak ostro strzelała? Bo mundurowi podejrzewali, że jeden z trójki może mieć pistolet. Ale nie miał. Na niedzielne wesele Seana Bella z całego kraju zleciało się 250 przyjaciół i krewnych. Teraz, zamiast się bawić, pójdą na jego pogrzeb.