Niegdyś było to najbogatsze miasto kontynentu, dziś jest o włos od sytuacji, w której stanie się największym bankrutem wśród amerykańskich metropolii. Poprzednie pokolenie kojarzyło Detroit z łagodnymi dźwiękami spod znaku wytwórni muzycznej Motown, teraz może się kojarzyć co najwyżej ze szczękiem przeładowywanej broni. Ostatnią szansą stał się czarnoskóry menedżer, który chce potraktować miasto jak kolejną restrukturyzowaną firmę.
Kevyn Orr przed obiektywami kamer prezentuje się doskonale: optymistyczny, wyluzowany, uśmiechnięty, emanujący ufnością we własne siły i kompetencje. – To będzie prawdziwa olimpiada restrukturyzacji – mówił na marcowej konferencji. – Przed nami wielkie wyzwania, ale mam nadzieję, że pewnego dnia będę wspominać tę misję jako udział w jednym z największych zwrotów w historii amerykańskiego narodu – skwitował problemy miasta.
Tych słów z kamienną twarzą słuchał burmistrz Detroit Dave Bing. Człowiek, któremu Orr właśnie odbierał kontrolę nad miastem. Bo narzucony ratuszowi przez władze stanu Michigan supermenedżer będzie mieć władzę absolutną. Będzie mógł zmieniać wszelkie finansowe aspekty planów snutych przez miejskich włodarzy, zmieniać warunki umów o pracę zawieranych przez miasto, wyprzedawać miejski majątek. Sam dobierze sobie współpracowników, lokalnych polityków będzie mógł omijać szerokim łukiem, a kluczowe decyzje będą zapadać w jego gabinecie. Burmistrz czy inni decydenci z Detroit nie będą mogli nawet „pojechać” Orrowi po pensji: 275 tys. dol. rocznie wypłacą mu władze Michigan.
Ale też misja prawnika będącego partnerem w znanej kancelarii Jones Day nie należy do łatwych. W powszechnej opinii Detroit jest skazane na bankructwo. Metropolia ma 14 mld dol. długów długoterminowych i deficyt w bieżącym budżecie szacowany na 326 mln dol. Tylko w ciągu ostatniego roku wzrósł on o blisko 130 mln dol. Sytuacja jest tak dramatyczna, że w mieście nie wymienia się już przepalonych żarówek w latarniach i światłach drogowych i bywa, że policjanci zwyczajnie nie odbierają telefonów. Po pustoszejących dzielnicach, w czasach świetności pyszniących się pięknymi domami, krążą ostatni szabrownicy. Bo w ciągu ostatnich lat z ruder wymontowano już wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.
– Miasto nie jest skazane na bankructwo – uspokaja Orr. I, co niezwykłe, wielu wierzy w te słowa. Mało kto bowiem ma tyle doświadczenia w restrukturyzacjach upadających firm jak on. Szlify zdobywał w federalnych instytucjach finansowych, a prawnicze wykształcenie przydało się cztery lata temu, kiedy wraz z firmowym zespołem wkroczył do biur Chryslera, by postawić padający koncern na nogi. To on przekonał sąd, że firma ma szansę na skuteczną odnowę, a potem przeprowadził koncern przez ten proces. Doprowadził do sytuacji, w której producent aut zaczął znów sprzedawać samochody i na nich zarabiać, a co ważniejsze: do sytuacji, w której kierowcy uwierzyli, że firma ma jeszcze przyszłość. Dzisiaj Chrysler odzyskał za oceanem pozycję jednego z czołowych graczy w branży, a Orr stał się jednym z najbogatszych prawników Ameryki – za godzinę pracy w restrukturyzowanej firmie płaci mu się 700 dol.
Cień dawnej potęgi
– Możemy powstać z popiołów – perorował supernadzorca Detroit na konferencji prasowej. – To piękne miasto i cudowny stan, w którym zaczynałem karierę (w latach 70. Orr kończył prawo na Uniwersytecie Michigan – przyp. red.). Czuję się zmuszony, by podjąć tę pracę – podkreślał.
Ten sentyment do historii Detroit nie jest bez znaczenia. W połowie poprzedniego stulecia metropolia była czwartym co do wielkości miastem USA. Żyło w nim ok. 2 mln ludzi, przemysł kwitł, pozwalając bogacić się zarówno menedżerom, jak i zwykłym robotnikom. Michigan Central Station – dworzec kolejowy zaprojektowany przez tego samego architekta, co znany nowojorski Grand Central Station – był jedną z wizytówek Ameryki. Bez względu na to, czy chodziło o białe kołnierzyki, czy pracowników taśm montażowych, niemal każdy mieszkaniec Detroit miał samochód. Nazwa miasta była zresztą synonimem przemysłu motoryzacyjnego. Swoje fabryki miały tu rynkowe potęgi – Ford, Chrysler i General Motors.
Konflikty rasowe lat 50. i 60. doprowadziły do powstania osobnych dzielnic dla białych i czarnych, ale niespodziewaną konsekwencją był rozkwit "czarnej" muzyki. To w Detroit narodziło się brzmienie Motown, po raz pierwszy zabrzmiały głosy m.in. Diany Ross i Steviego Wondera. W czasach, gdy Orr trafił na Uniwersytet Michigan, miasto jeszcze żyło zabawową atmosferą poprzednich dekad, ale w tle zaczynało się już chylić ku upadkowi. Na robotniczych osiedlach rodził się bunt młodego pokolenia, którego heroldem stał się Iggy Pop i jego The Stooges oraz prekursorzy mocnego grania z MC5. Dziś muzyczne tradycje miasta kontynuują didżeje i hip-hopowcy z Eminemem na czele, którzy swoje korzenie wywodzą właśnie z lokalnych robotniczych blokowisk.
W latach 70. ratusz forsował jednak optymistyczną ideę renesansu Detroit i wspierał jak mógł gigantyczne projekty, jak choćby wybudowanie modelowych nowoczesnych drapaczy chmur w centrum miasta. Jednak z każdym kolejnym rokiem tempo inwestycji, a także zapał urzędników oraz inwestorów malały. Gdy nadeszły lata 80. i kryzys naftowy podciął korzenie branży motoryzacyjnej, dla miasta zaczęły się złe czasy. Na dodatek Japończycy zalewali amerykański rynek kolejnymi modelami swoich marek.
Mieszkańcy zaczęli wyjeżdżać, a pierwsze kwartały ulic – pustoszeć. Kto miał więcej pieniędzy, uciekał na przedmieścia. W centrum zostali najbiedniejsi i najbrutalniejsi. I choć lata 90. przyniosły jeszcze nadzieję na powrót złotych czasów – Ameryka Clintona była krajem optymistów – to w mieście powstawały przede wszystkim spektakularne hotele i kasyna, inwestycje najbardziej wrażliwe na wahnięcia koniunktury. W rankingach najludniejszych miast Ameryki Detroit zjechało na dziesiątą pozycję.
700 tys. mieszkańców wysp
Dziś jest na 18. miejscu. Hotele i kasyna nie uratowały miasta – ostatnia dekada przyniosła tylko gwałtowną depopulację: z Detroit uciekł co czwarty mieszkaniec. Dziś zostało ich ledwie nieco ponad 700 tys. W zależności od szacunków od jednej trzeciej do połowy budynków w obrębie metropolii zostało „porzuconych” przez właścicieli i niszczeje, tworząc co prawda malownicze rumowiska, ale jednocześnie nie przynosząc zysku ani swoim dawnym mieszkańcom, ani miastu. Niezłe mieszkanie można kupić już za 7,5 tys. dol., cena najgorszych ruder nie przekracza kilkuset. Stopa bezrobocia oficjalnie jest oceniana na 18,2 proc. – w porównaniu z amerykańską średnią rzędu 7,7 proc. oznacza to przepaść między miastem a resztą kraju. A przede wszystkim oznacza gigantyczny spadek przychodów podatkowych dla miejskiej kasy.
Na dodatek Detroit od dłuższego czasu nie ma szczęścia do gospodarzy. W ostatnich dekadach kolejni burmistrzowie mieli kłopoty z prawem, ostatni z byłych – Kwame Kilpatrick – niemal w tym samym czasie, gdy zapadała decyzja o zatrudnieniu Orra, został przez sąd uznany za winnego korupcji i defraudacji środków publicznych. Ostrzeżenia traktowano obojętnie. – To miasto musi podjąć dramatyczne kroki, by ocaleć – alarmował w 2005 roku konsultant władz Detroit John Boyle. Już wtedy straszył miejską radę widmem bankructwa. – Myślałem: Do diabła, to ich ruszy. Ale nie stało się jednak nic. To było zadziwiające – mówił po latach Boyle.
Dave Bing, niegdyś znany w Ameryce koszykarz, a potem sprawny biznesmen, odziedziczył miasto po Kilpatricku cztery lata temu. Na początku jeszcze tryskał optymizmem: jego ekipa sformułowała nawet dalekosiężną strategię zatytułowaną "Detroit Future City". Jednak kilkusetstronicowy dokument w zasadzie już w momencie zakończenia prac nadawał się do kosza. Odcięty przez zniecierpliwione władze Michigan od centralnych funduszy Bing protestował przeciwko narzuceniu mu Orra, ale szybko machnął ręką. Dziś zapowiada tylko, że będzie z supernadzorcą współpracować we wszystkim, czego ambitny prawnik zażąda. – To jak obieranie cebuli – opisywał swoją pracę "New York Timesowi" Bing. – Kopiesz, kopiesz i kopiesz i z czasem zaczynasz rozumieć, jak fatalna jest sytuacja – mnożył metafory burmistrz.
Problem w tym, że mimo wyborczych obietnic i wzniośle brzmiących wieloletnich strategii ratusz nie ma sposobu na to, żeby opanować sytuację w mieście. Terytorium aglomeracji jest znacznie większe niż w przypadku innych metropolii, a mieszkańcy żyją "na wyspach" – w rozsianych po całym obszarze, zamieszkanych jeszcze dzielnicach. Do wszystkich trzeba doprowadzić podstawowe usługi – od energii i wody, po komunikację miejską czy służby komunalne. Władze nie są jednak w stanie zatrudnić więcej niż 10 tys. pracowników, wliczając w to wszystkie publiczne stanowiska – od radnych po sprzątaczy ulic. Stąd mnożące się problemy z dodzwonieniem się na policję, po strażaków czy karetkę.
Co gorsza, przez ostatnią dekadę Detroit dorobiło się niechlubnego tytułu stolicy amerykańskiej przestępczości. Trup pada w tym mieście gęsto: w zeszłym roku w statystykach jedno morderstwo przypadało na 1719 osób. To aż 11 razy więcej niż w Nowym Jorku. Szczególnie niebezpieczne jest centrum miasta: na interaktywnej mapie morderstw w Detroit, prowadzonej przez redakcję „The Detroit Times”, śródmieście przykrywa gęsta sieć kropek. Tak gęsta, że nie da się odczytać nazw dzielnic. – Przywykliśmy już akceptować pewną ilość zbrodni jako coś zwykłego – kwituje sytuację Ike McKinnon, były szef policji w Detroit. Według niego świat przestępczy w mieście również się wynaturzył. Jeśli kiedyś bandyci napadali, a potem brali nogi za pas, dziś nie odczuwają potrzeby uciekania z miejsca przestępstwa. – Ci młodzi zabiją ciebie, zabiją kogoś jeszcze i kompletnie ich to nie obchodzi. Pójdą do więzienia choćby dlatego, że ich kumple już tam są – mówi.
Zabiją Detroit po naszych trupach
Paradoksalnie mimo góry długów, dekad urzędniczej niekompetencji i kilkunastu napadów dziennie, nowe porządki, jakie ma zaprowadzić w Detroit Kevyn Orr, nie są popularne wśród mieszkańców. Pomysł powołania nadzwyczajnego menedżera, który uporządkowałby sytuację w mieście, został przez mieszkańców odrzucony w głosowaniu, jakie odbyło się przy okazji listopadowych wyborów prezydenckich. Tyle że gubernator Michigan Rick Snyder, zniecierpliwiony dramatyczną sytuacją w największej metropolii w swoim stanie, po prostu pozmieniał nieco kontrowersyjne rozporządzenie o nadzwyczajnym zarządzie i wymusił na ratuszu zaakceptowanie go.
Pierwszy dzień Orra w nowej pracy dał mu przedsmak tego, co będzie go czekać w ciągu najbliższych osiemnastu miesięcy – czyli w okresie, w którym ma doprowadzić sytuację w mieście do porządku. Przed ratuszem zgromadził się tłum przeciwników jego nominacji, inni pojechali wynajętymi autobusami pod siedzibę kancelarii Jones Day w Cleveland. Do protestów przyłączył się również legendarny pastor Jesse Jackson, który nie tylko zapowiedział msze protestu, lecz także zaskarżenie przeforsowanej przez Snydera nominacji Orra na nadzwyczajnego komisarza.
W mieście wrze. Sposób, w jaki gubernator potraktował głosy mieszkańców oddane w listopadzie, obudził demony śpiące w tej głęboko sfrustrowanej społeczności. – Głosujący obywatele pogrążonego w kłopotach miasta tracą poczucie wartości swoich głosów – opisuje dyplomatycznie sytuację Larry Dubin, profesor prawa z Uniwersytetu Detroit. Według niego poczucie zignorowania praw obywatelskich dotyczy wszystkich miast, w których mieszka „afroamerykańska większość”. A w Detroit afroamerykańska większość to ponad 83 proc. obywateli, którzy w decyzji republikańskiego – i białego – gubernatora dopatrują się zakamuflowanego przejawu rasizmu.
Zabijają Detroit po naszych trupach – widniało na transparencie rozwiniętym przez protestujących pod ratuszem. – To, co się tu stało, jest wbrew konstytucji – kwitowali lapidarnie demonstranci. W tłumie krążyły pogłoski o wycieku kilku tysięcy stron dokumentów świadczących o machinacjach urzędników związanych z emisją miejskich obligacji, obracaniem środkami z funduszy emerytalnych oraz operacjami finansowymi wydziału odpowiedzialnego za gospodarkę wodną. Nic więc dziwnego, że burmistrz Bing – który początkowo widział we wzbierających protestach potencjalne poparcie dla siebie w sporze z władzami stanu – w końcu zrezygnował z oporu.
– Nie sądzę, żeby ich obchodziło, kto jest burmistrzem – mówi dziś Bing. – Oni po prostu chcą, żeby naprawiono to, co zostało zepsute – dorzuca. I ma rację. Protesty, nawet jeśli wielotysięczne, przez pozostałych mieszkańców są obserwowane z obojętnością. – Rada Miejska miała wiele czasu na ratowanie sytuacji. Zrobiła coś? – retorycznie pyta Diane Markus, recepcjonistka w jednym z biurowców. – Narzucenie miastu supernadzorcy nie podoba mi się, jak wszystkim innym, ale może jednak wyjdzie z tego coś dobrego?