"Lato 1914 roku było w Europie cieplejsze i suchsze niż zwykle. Przedstawiciele klas uprzywilejowanych raczyli się herbatą na werandach domów, pływali łodziami po rzekach i bawili się na zwyczajowych balach oraz przyjęciach" - pisze Paul Ham w "1914. Roku końca świata". "Nieliczni zdawali sobie sprawę, że ministrowie Austro-Węgier na posiedzeniu 7 lipca 1914 roku faktycznie wypowiedzieli wojnę Serbii trzy tygodnie przed wybuchem działań wojennych".

Reklama

Ba, nawet gdyby zdawali sobie sprawę, uznaliby to za kolejny z lokalnych konfliktów w "bałkańskim kotle", gdzieś wśród dzikich Słowian. A jeśli nawet przyjęliby, że to zaczątek europejskiej czy globalnej konfrontacji, powitaliby to z radością. "Olbrzymie wiece odbywały się w Berlinie, Wiedniu i Belgradzie. Ciepła lipcowa aura i dziwne przeczucie, że coś wisi w powietrzu, skłaniały ludzi do wyjścia z domów. (…) Tysiące ludzi domagało się wojny przeciwko uważanym za wrogów Słowianom, Teutonom, ludom romańskim lub Anglosasom, albowiem rasa odegrała w wojnie znacznie większą rolę, niż przypuszczamy. Po wypowiedzeniu wojny na początku sierpnia wybuchła jawna euforia ze szlochem, obejmowaniem się i ściskaniem sobie rąk. Adolf Hitler padł na kolana: Z głębi serca dziękowałem niebiosom, że udzieliły mi łaski życia w takie chwili" - opisuje Ham.

"Twierdzi się nawet, że owe pogodne dni przyspieszyły decyzję rządzących o wypowiedzeniu wojny, gdyż umożliwiły organizowanie pod gołym niebem masowych manifestacji na rzecz działań wojennych".

Uruchomione przeszło sto lat temu mechanizmy wojenne tylko detalami różniły się od tych, które istnieją dzisiaj. Świat jest usiany miejscami, również położonymi daleko od Europy, gdzie może dojść do eskalacji lokalnego konfliktu, a nawet pozornie błahego incydentu, który szybko przełożyłby się na sojusze i aspiracje globalnych mocarstw.

Reklama

Appeasement czy cierpliwość

W ostatni piątek tureckim pilotom wojskowym, stacjonującym w pobliżu granicy z Syrią, skoczyła adrenalina. Na radarach pojawiła się nieznana maszyna, która nadleciała znad ogarniętego wojną domową terytorium i zmierzała w głąb Turcji. Trzy tureckie ostrzeżenia w eterze przeszły bez echa. Postawione w stan alarmu tureckie siły lotnicze zestrzeliły ją wkrótce potem: maszyna okazała się być bezpilotowcem rosyjskiej produkcji. Po zapewne bardzo gorączkowym weekendzie Moskwa i Ankara postanowiły załatwić sprawę polubownie. - Dron zestrzelony przez tureckie myśliwce w przestrzeni powietrznej w pobliżu Syrii był rosyjskiej produkcji, ale nie należał do Rosji - skwitował w poniedziałkowym wystąpieniu turecki premier Ahmet Davutoglu. - Mam nadzieję, że Rosja, której przyjaźń i sąsiedztwo bardzo cenimy, przyjmie nieco bardziej ostrożną postawę i relacje turecko-rosyjskie nie zostaną takimi incydentami negatywnie dotknięte - dorzucił z nutą uszczypliwości.

Reklama

Incydent przejdzie więc zapewne bez echa, ale napięcie pozostaje. W ostatnich tygodniach to właśnie Syria stała się miejscem, w którym zaczyna eskalować konfrontacja mocarstw. Po czterech latach dyplomatycznego wsparcia dla reżimu Baszara al-Asada, Moskwa zdecydowała się również militarnie wspomóc broniące się ostatkiem sił dawne władze kraju. W okolicach portu Latakia wyrosła już baza rosyjskich sił zbrojnych, w sieci pojawiły się pierwsze video mogące być dowodem na udział Rosjan w walkach, Kreml bez ogródek potwierdza swoje zaangażowanie w syryjskim konflikcie.

Efekt? - Rosyjska operacja wojskowa w Syrii w klarowny sposób zmieniła ten konflikt w geopolityczną konfrontację między Rosją a Stanami Zjednoczonymi - kwituje Sergey Aleksashenko z waszyngtońskiego Brookings Institution. I, zdaniem tego eksperta, to Rosjanie są w tym pojedynku górą: podjęli zdecydowane działania, wybrali stronę konfliktu i zrobią, ile będą mogli, by umożliwić jej zwycięstwo.

Zgodna z logiką eskalacji odpowiedź powinna obejmować wybór "własnej" strony tego konfliktu np. przez Amerykanów czy szerzej - Zachód, który miałby stanąć po stronie świeckiej syryjskiej opozycji, przez lata zorganizowanej wokół ugrupowania Wolna Armia Syrii. Problem w tym, że USA po doświadczeniach w Iraku i Afganistanie, a wreszcie w Libii (gdzie realizowano politykę siły, ale bez długofalowych sukcesów) nie mają ochoty angażować się w kolejny regionalny konflikt. Do tego Wolna Armia Syrii nie wydaje się być partnerem zdolnym do zaprowadzenia w Syrii pokoju, a toczenie "wojny zastępczej" (proxy war) zRosją, np. według wzorca z Afganistanu z lat 80., również nie wchodzi w rachubę.

Pozostaje taktyka na przeczekanie, porównywana czasem do appeasementu, czyli prób obłaskawiania Hitlera przez Zachód przed wybuchem II wojny światowej. Problem w tym, że o eskalacji konfliktu wokół Syrii mogą zadecydować nie Waszyngton czy Bruksela, lecz np. Ankara. Jeszcze zanim szef tureckiego rządu wygłosił salomonowe oświadczenie w sprawie zestrzelonego drona, przypominał, że z perspektywy Turcji nie ma znaczenia, czy samolot jest bezzałogowy, czy też siedzi w nim pilot. - Nasze reguły są znane - kwitował twardo.

Najbliższy Wschód

W podobny sposób punktem zapalnym na światowej mapie może stać się Ukraina. - Zachodni komentatorzy nie wiedzą, co zrobić z Władimirem Putinem (…) Putin to geniusz, Putin to głupiec, Rosja odzyskuje zimnowojenną potęgę, Rosja jest na krawędzi upadku - wylicza tę huśtawkę opinii John C. Hulsman, analityk amerykańskiego think-tanku Council On Foreign Relations. - A moim zdaniem prezydent Rosji jest w gruncie rzeczy gaullistą: zaprzysięgłym rosyjskim nacjonalistą, zdeterminowanym, by odbudować dumę swojego sponiewieranego kraju, upokorzonego upadkiem u schyłku zimnej wojny - dodaje.

W myśl tej logiki Putin zdobył już to, co chciał: "odbił" Krym, oderwał kawał Ukrainy, dając nauczkę władzom w Kijowie i przestrogę innym satelitom z kręgu dawnych republik ZSRR. Na wschodzie Ukrainy zapanował chaos, którego nie trzeba już będzie podsycać. Ropiejąca rana Donbasu - ze stalinowską symboliką, retoryką i polityką wewnętrzną po wschodniej stronie frontu, oraz bałaganem i biedą po stronie zachodniej - w zupełności wystarczą. Putin nie pójdzie ani na zachód, ani na wschód w poszukiwaniu "przestrzeni życiowej" dla rodaków. Nie kieruje się logiką czystki etnicznej, zarówno w samej Rosji, jak i poza nią. "Skoro nas nie kochają, niechaj przynajmniej się boją" - ta filozofia wystarczy.

Poszło o kawał skały

Ale nawet jeśli na tym kończą się ambicje Kremla, nie znaczy to, że za spust nie pociągnie kto inny. Czasem w miejscach, o których przeciętny Europejczyk nawet nie słyszał. "Jednostki Japońskiej Obrony Wybrzeża zidentyfikowały trzy chińskie okręty wojenne na japońskich wodach terytorialnych nieopodal spornych Wysp Senkaku/Diaoyu na Morzu Wschodniochińskim" - taka wiadomość obiegła światowe serwisy ledwie dwa tygodnie temu. Jak się można domyślić, autorem był Japończyk - Chińczycy piszą podobne depesze, tylko zamieniają obie nacje miejscami. A wspomniany archipelag to pięć bezludnych wysepek i trzy skały wyrastające gdzieś z głębin akwenu. Ciągnący się jeszcze od lat 60. spór o te raptem 5,5 kilometra kwadratowego od kilku lat urasta do rangi globalnej konfrontacji: nie dość że pod dnem morza w pobliżu doszukano się złóż surowcowych, to jeszcze obie strony próbują demonstracyjnie dowodzić swojej kontroli. Wystarczy jeden krok za daleko - np. salwa "przed burtą", która trafi w burtę - żebyChińczycy wystąpili przeciw Japończykom, ci wezwali na pomoc Amerykanów, Amerykanie - NATO… A wtedy Pekin wystąpi o wsparcie państw Szanghajskiej Organizacji Współpracy, z Rosją na czele.

Podobnych miejsc i scenariuszy wAzji nie brakuje. Mało kto w Europie zwrócił uwagę, że w ostatnich dniach rządząca Tajwanem partia Kuomintang wycofała swoją kandydatkę w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Pani Hung Hsiu-chu była, jak na standardy swojego ugrupowania, zbyt prochińska. Reakcje na ten ruch były pełne oburzenia, które może za jakiś czas przybrać formułę demonstracji ulicznych, jako że niemały odsetek mieszkańców wyspy chciałby już pojednać się z Wielkim Bratem z Pekinu - w imię interesów, spokoju i jednoczenia ziem chińskich. Gdyby takie demonstracje przerodziły się w starcia, być może z pomocą manifestantom przyszłaby odsiecz zza Wielkiego Muru. A wątpliwe, by Japończycy i Amerykanie obserwowali taką interwencję bezczynnie.

Kalejdoskopu potencjalnych ognisk światowego konfliktu w tej części świata może dopełnić Korea Północna. Reżim w Pjongjangu tradycyjnie odgraża się rodakom z Południa, a prymitywny - ale zawsze - arsenał jądrowy stanowi realne zagrożenie. Jeżeli Kim Dzong-Un - który dowiódł już, że niewiele różni się od swojego dziadka i ojca - posunąłby się z kolejną prowokacją zbyt daleko, uratować mogliby go wyłącznie protektorzy z Państwa Środka. Wybuch wojny Północ-Południe na Półwyspie Koreańskim natychmiast stawia w stan alarmu Pekin i Waszyngton, aliantów obu Korei.

Bóg pokoju

Ale polityka, terytoria i surowce to nie jedyne powody dla wszczęcia Trzeciej Wojny Światowej: czwartym elementem może się okazać Bóg. Nie chodzi bynajmniej o "muzułmańską inwazję" na Europę - wojna religijna, o którą chodzi, już się toczy. W Syrii, ale też w Iraku, Jemenie, Afganistanie, Pakistanie i kilku innych miejscach na świecie, z mniejszym lub większym natężeniem. To wojna między sunnitami a szyitami. To ci drudzy stanowią najważniejszy cel bojowników Państwa Islamskiego: ich głowy spadają - zarówno ze względów statystycznych, jak i ideowych - częściej niż głowy chrześcijan czy członków małych wyznań rozsianych po krajach Bliskiego i Środkowego Wschodu.

Ostatnich kilkanaście lat to był czas szyitów. W Libanie Hezbollah stworzył praktycznie państwo w państwie. Zdominowana przez sunnicką mniejszość w Iraku społeczność szyicka doszła wreszcie do władzy po obaleniu Saddama Husajna i dziś rozdaje karty nad Tygrysem i Eufratem. Arabska Wiosna stworzyła taką szansę szyitom z Bahrajnu, ale tu w obronie sunnickich władz kraju wmieszała się Arabia Saudyjska, której armia po prostu rozjechała demonstrantów. Dziś Rijad wysyła wojska do sąsiedniego Jemenu - tamtejsi szyici wzniecili rebelię i opanowali znaczne połacie kraju. Kwestią czasu pozostaje, kiedy ten bunt przeleje się na saudyjską stronę granicy, gdzie również mieszka lokalna szyicka mniejszość.

Zaplecze dla wszystkich ugrupowań szyickich w regionie stanowi najprawdopodobniej Iran i, do niedawna, Syria. Scenariusz skutecznego rozprawienia się z rebeliantami i lokalnymi szyickimi separatyzmami musiałby obejmować też jakiś rodzaj uderzenia we wpływy Teheranu w regionie, a być może nawet sam kraj. Tyle że Iran nie jest byle graczem - zawarcie porozumienia nuklearnego z Zachodem otworzyło temu 70-milionowemu państwu drogę powrotu na salony, co więcej, Iran jest tam dziś potrzebny bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Choćby ze względu na wiedzę i umiejętności pozwalające rozgromić samozwańczy kalifat Państwa Islamskiego. Tak jak w przypadku Syrii, w potencjalnym konflikcie po stronie Irańczyków mogłaby stanąć Rosja, Persowie cieszą się niemałą sympatią również w Chinach. W rozkroku znalazłby się Zachód, który z jednej strony nie mógłby pójść na udry z sunnitami, kontrolującymi - było, nie było - większość bliskowschodniej ropy, a jednocześnie chcący się pozbyć sunnickiego terroryzmu (ISIS czy Al-Kaidy). A gdyby do gry wmieszały się Indie, wspierające raczej szyitów - choćby ze względu na to, że szachują oni sunnitów, z którymi Hindusi mają na pieńku...?

30 sekund do Apokalipsy

30 sekund - tyle może dzielić świat od katastrofy. Tę frazę podchwyciły przeszło tydzień temu media. Poszło o wyliczenia amerykańskiego generała Charlesa Browna, który kieruje nalotami US Air Force na bazy Państwa Islamskiego w Syrii i Iraku - to czas potrzebny na przebycie dystansu 20 mil, a w takiej właśnie odległości minęły się amerykańskie i rosyjskie samoloty wojskowe nad Syrią. Konsekwencje potencjalnej kraksy w przestworzach trudno sobie wyobrazić, zwłaszcza w obecnej atmosferze konfrontacji. A jednocześnie samą kraksę nietrudno sobie wyobrazić, co jeszcze bardziej jeży włosy na głowie.