Biały Dom czekał z pracami nad – jak to nazywa Donald Trump – wielkim planem pokojowym, aż rozstrzygną się wybory w Izraelu. Gdy wiadomo już, że kolejne cztery lata będzie rządzić Binjamin Netanjahu – wielki sojusznik prezydenta USA, a prywatnie przyjaciel i partner biznesowy ojca jego zięcia Jareda Kushnera – projekt wkrótce ujrzy światło dzienne. I to w wersji dla izraelskiego premiera najkorzystniejszej.
W zeszłym tygodniu Kushner, który jest także oficjalnie doradcą głowy państwa zatrudnionym na etacie w Białym Domu oraz głównym architektem owego planu, powiedział grupie ambasadorów z tamtego regionu, że wszystkie strony będą musiały pójść na kompromis i że na pewno jego przestrzenią nie będzie bezpieczeństwo Izraela. Jak podała Agencja Reutersa, powołując się na źródło z kręgów dyplomacji, zięć Trumpa mówił, że w grę wchodzi kilka opcji. Konkrety mają zostać podane na początku czerwca, kiedy skończy się ramadan, a jednocześnie Binjamin Netanjahu rozpocznie normalne rządy po sformowaniu koalicji i uzyskaniu wotum zaufania w Knesecie. Inny z doradców Trumpa, Jason Greenblatt, wrzucił reuterowski artykuł na Twittera z komentarzem, że dziennikarze opisali „prawdziwą wersję wydarzeń”.
Plan dla Bliskiego Wschodu ma być złożony z dwóch elementów. Pierwszym będzie pomoc finansowa dla Palestyńczyków, żeby obudzić ich kulejącą gospodarkę. Drugim – sprawy ściśle polityczne, czyli np. status Jerozolimy, którą obie strony konfliktu uważają za swoją stolicę. Donald Trump już wyraził stanowisko w tej sprawie, przenosząc do tego starożytnego miasta w zeszłym roku ambasadę USA z Tel Awiwu. Na oficjalne otwarcie placówki wysłał córkę Ivankę z mężem, czyli Kushnerem. Decyzja ta została ostro skrytykowana na forum ONZ, potępiła ją też Unia Europejska.
Część komentatorów uważa, że Amerykanie chcą przekupić Palestyńczyków, by ci poszli na strategiczne dla interesów Izraela ustępstwa. Podczas spotkania z ambasadorami Kushner miał skrytykować tę hipotezę i powiedzieć, że rozwiązania dotyczące polityki są solennie przygotowywane i charakteryzują się dużym stopniem uszczegółowienia. Dzień wcześniej nowy palestyński premier Mohammed Sztajeh oskarżył Waszyngton o prowadzenie finansowej wojny przeciwko Autonomii i jej mieszkańcom. „Koncepcja tego ich zdaniem wiekopomnego planu pokojowego ma nas po prostu zmusić do poddania się. To zwykły szantaż” – stwierdził w rozmowie z Associated Press. Odkąd Trump został prezydentem, amerykański rząd odciął liczoną w setkach milionów dolarów pomoc finansową dla Palestyńczyków, a także przestał wspierać agencje ONZ pracujące na ich rzecz.
Reklama
Dzień po wyborach w Izraelu DGP rozmawiał z publicystą „Haareca” Oferem Aderetem. Dziennikarz spekulował, że Trump wkrótce da Netanjahu wielki prezent, właśnie w ramach owego planu pokojowego. Tropy są dwa. Pierwszym jest uznanie Zachodniego Brzegu za część państwa Izrael, czego – z obawy przed koniecznością opiekowania się mieszkającymi tam Palestyńczykami – nie zrobił nawet nasz rząd. Drugim jest przełom w relacjach z Arabią Saudyjską, nawiązanie wzajemnych relacji i zjednoczenie w walce ze wspólnym wrogiem, jakim jest – według Netanjahu i Trumpa, a także Saudów – Iran. To by się wiązało z jakimś kompromisem, np. wycofaniem z części osiedli na terytoriach okupowanych, co wzbudzi kontrowersje wśród jastrzębi w Izraelu, ale geopolityczna gra jest ponad to.
Komisja ds. nadzoru i reformy rządu Izby Reprezentantów ogłosiła ponad miesiąc temu raport, który zdradza, że administracja Donalda Trumpa pracuje nad przekazaniem Arabii Saudyjskiej technologii nuklearnej. I robi to bez konsultacji z Kongresem, co może być naruszeniem prawa.
Plany dotyczące tej transakcji zaczęły się na początku prezydentury Trumpa. Rijad sporo stracił w oczach amerykańskiej opinii publicznej, kiedy się okazało, że saudyjski dwór maczał palce w zabójstwie dziennikarza „The Washington Post” Dżamala Chaszukdżiego (w październiku 2018 r. w konsulacie w Stambule). To jednak nie zmieniło podejścia Donalda Trumpa. Według kongresmenów ostatnia seria negocjacji odbyła się w zeszłym tygodniu. I to pomimo ostrzeżeń, jakie zgłaszały wobec nich amerykańskie służby specjalne.
Stany Zjednoczone dzieliły się już z innymi państwami technologią nuklearną, ale proces ten jest ściśle regulowany przez ustawy i wymaga precyzyjnej współpracy między władzą wykonawczą a ustawodawczą. Sprawa jest bardzo delikatna, bo ktoś może chcieć wykorzystać know-how przekazane w celach budowy elektrowni atomowych do tworzenia własnego programu broni nuklearnej. Zazwyczaj inicjatywa udostępnienia technologii wychodziła od prezydenta, który liczył, że po pierwsze – zdobędzie większą siłę perswazji na rząd partnerskiego kraju, po drugie – ułatwi amerykańskim firmom robienie tam interesów. Trzeba przypomnieć tu dość ironiczną z dzisiejszej perspektywy historię. Znany z pragmatycznego podejścia w stosunkach międzynarodowych Henry Kissinger namawiał Geralda Forda w 1974 r. do podzielenia się ową technologią z… Iranem. Było to przed rewolucją ajatollahów, a rządzony dyktatorsko przez szacha kraj blisko wtedy współpracował z USA. Do transakcji nie doszło, bo zablokowali ją ustawodawcy.
Wedle obowiązujących procedur beneficjent takiego układu musi się zobowiązać, że użyje techniki oraz materiałów wyłącznie w celach pokojowych, czyli do produkcji energii elektrycznej. Według art. 123 ustawy o energii atomowej z 1954 r. treść wynegocjowanej umowy jest przekazywana prezydentowi, który potem zwraca się do Kongresu o udzielenie zgody. Bez niej amerykańskie firmy nie mają prawa sprzedawania technologii. Na mocy wspomnianej ustawy Stany Zjednoczone podzieliły się atomem z ponad 20 państwami, w tym Kanadą, Japonią i Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi.
Raport komisji ds. nadzoru i reformy rządu koncentruje się na wysiłkach konsorcjum IP3 International, które po wygranych przez Trumpa wyborach zaczęło lobbować u niego na sprzedaż Saudom know-how budowania elektrowni atomowej. 12 lutego prezes tej firmy emerytowany generał Jack Keane zorganizował spotkanie z prezydentem i przedstawicielami innych korporacji sektora, aby omówić plany tworzenia takiej infrastruktury w Arabii Saudyjskiej i Jordanii. Łącznikiem między kierownictwem IP3 a Donaldem Trumpem ma być według kongresowego raportu Thomas Barrack, bliski przyjaciel prezydenta, który w kampanii miał zebrać dla niego 107 mln dol. Śledczy badają, czy środki te pozyskano w dopuszczony przez prawo sposób. Kolejny pośrednik to niesławny gen. Michael Flynn, przez moment szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, później prawomocnie skazany za celowe i świadome składanie fałszywych zeznań w sprawie kontaktów, jakie utrzymywał z ludźmi Kremla w czasie kampanii 2016 r.