Zapowiedź podpisania traktatu to najważniejszy efekt zakończonej wczoraj trzydniowej wizyty prezydenta Południa Roh Moo-hyuna w Phenianie. "To wydarzenie otwiera nowe horyzonty w stosunkach między naszymi krajami" - mówił triumfalnie Kim Jeong-suob, rzecznik południowokoreańskiego prezydenta.
Jednak eksperci studzą entuzjazm. "Zawarcia traktatu pokojowego nie należy się spodziewać w najbliższym czasie. Będzie to raczej zwieńczenie długiego procesu. Korea Południowa od dawna prowadzi politykę małych kroków, stopniowego zbliżania się obu państw. Temu właśnie służy deklaracja, którą podpisali liderzy" - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM James Grayson, koreanista z uniwersytetu w Sheffield.
Komentatorzy podkreślają również, że w rozmowy będą musiały być zaangażowane wszystkie zainteresowane strony, czyli także USA, Chiny, które przed laty podpisały rozejm kończący wojnę koreańską (1950-53), a także Rosja i Japonia, które uczestniczą w rozmowach na temat programu atomowego Phenianu. Waszyngton już zapowiedział, że jednym z warunków jego zgody jest całkowita rezygnacja komunistycznej Północy z broni jądrowej.
Nie ma jednak wątpliwości, że wczorajsza deklaracja o woli zawarcia pokoju ma wymiar historyczny i jest kolejnym krokiem w stronę zjednoczenia obu Korei. Świadczą o tym choćby jej pozostałe elementy. Roh i północnokoreański dyktator Kim Dzong Il zobowiązali się także do otwarcia granicy dla regularnego ruchu pociągów towarowych, chcą też by na spornych wodach wokół Półwyspu powstała wspólna strefa połowu ryb. Częstsze mają też być spotkania przedstawicieli obu krajów – zakończony wczoraj szczyt był dopiero drugim takim spotkaniem w historii - poprzedni odbył się w 2000 r. Tymczasem jeszcze w tym roku ma dojść do spotkań ministrów obrony i premierów, a i sami przywódcy mają się widywać regularnie.
Jednak część analityków uważa, że to wciąż za mało. "Oczekiwałem od spotkania znacznie poważniejszych rezultatów. Korea Południowa zaproponowała wiele projektów biznesowych, ale władze w Phenianie wydawały się bardzo pasywne i nie chciały wszystkich zaakceptować" - mówił Reutersowi Kim Young-yoon, analityk z Koreańskiego Instytutu na rzecz Zjednoczenia Narodowego. Co więcej podpisany wczoraj dokument zawiera punkt, w którym oba kraje zadeklarowały, że będą "szanować odrębność polityczną partnera". To formalnie ogranicza działania na rzecz zjednoczenia.
Nie wiadomo też, czy komunistyczna Korea zechce dotrzymać wszystkich ustaleń. Poprzedni szczyt również zakończył się deklaracjami o współpracy, ale niewiele z tego wyszło. Kim Dzong Il nawet nie złożył rewizyty w Seulu, zaś później jego reżim przyspieszył prace nad bronią jądrową i napięcie na Półwyspie Koreańskim znów wzrosło. "Wina za tę sytaucję nie leży tylko po stronie Kim Dzong Ila. A stało się to po tym, gdy prezydent USA George Bush umieścił Koreę Północną na swojej osi zła" - przekonuje w rozmowie z DZIENNIKIEM James Grayson.
Tym razem jednak istnieją pewne przesłanki do większego optymizmu. Zaledwie przedwczoraj Korea Północna zgodziła się zamknąć do końca roku swój ośrodek atomowy w Jongbion i ujawnić szczegóły swojego programu nuklearnego. Amerykanie zaś deklarują, że jeśli Phenian dotrzyma słowa, gotowi są utrzymywać z nim w miarę normalne stosunki.