"Patrz, ściągamy flagę" - ktoś krzyczy. Tłum jest coraz bardziej podniecony. Jest ich może ze dwa tysiące, garstka spośród ponad 200-300 tys., którzy ściągnęli na organizowany w Belgradzie wiec i słuchali nacjonalistycznej tyrady premiera Vojislava Kosztunicy. Dobrze wiedzą, co chcą zrobić. "Ko-so-wo ser-cem Ser-bii!" - skandują jednym głosem, by za chwilę krzyczeć: "Pod-pa-la-my!"
Większość uczestników zajść może ledwo pamiętać wojnę w Kosowie. Mają po 20 lat, wielu jest młodszych. Gdy Serbia traciła w 1999 r. faktyczną władzę nad prowincją i gdy do zamieszkałego w większości przez Albańczyków regionu wkraczało NATO, byli dziećmi. Pewnie nie płaczą po serbskich monastyrach - nie wyglądają zresztą na takich, którzy chodzą do cerkwi. To armia zniszczenia spuszczona ze smyczy przez rząd, by pokazać Zachodowi pięść i pomścić upokorzenie.
Po chwili kolejny wybuch entuzjazmu. To amerykańska flaga ląduje na ziemi, a w wybitym oknie widać płomienie. Robota wykonana. – Amerykanie się palą, Amerykanie się palą, słyszysz!? – krzyczy ktoś przez telefon. Część robi sobie zdjęcia na tle płonącego budynku, inni nagrywają pożar na komórki.
Chuligani ruszają w dół ulicy. Jest już ich znacznie więcej niż 2 tys., bo po drodze dochodzą nowi. Teraz tłum liczy jakieś 10 tys. i całkowicie panuje nad ulicą Księcia Milosza. "Za-bij, zarż-nij Al-bań-ca!" -skandują niektóre grupki.
Teraz będzie kolejna ofiara zajść. Chorwacja nie uznała Kosowa, ale z Serbami łączą ją stare, wojenne porachunki. Jej ambasada jest tuż obok amerykańskiej i też pójdzie z dymem. Chorwaci gorzej zabezpieczyli budynek. Flaga z szachownicą już po chwili leży na ziemi, kamienie tłuką szyby. Tłum rozlewa się się dalej. "Palimy Albańców" - krzyczy jeden z "ultrasów". "Palimy Niemców" - wrzeszczy inny. W niemieckiej ambasadzie udaje im się jedynie zerwać godło, chorwacką dokończą później przyciągając jeden z samochodów i puszczając go z dymem opartego o gmach.
To nie jest spontaniczne palenie. Kraje, które nie uznały Kosowa, z wyjątkiem Chorwacji, są bezpieczne. Polskie przedstawicielstwo prawie nie ucierpiało, jedynie pod koniec ktoś stłukł szybę w budce strażniczej. Kanadyjską ambasadę zostawiono w spokoju.
Napastnicy nie są pijani, jedynie niektórzy sączą piwo z plastikowych półtoralitrówek. Są inteligentni i znają się na fachu. Zawczasu niszczą kamery przemysłowe, tak by dowody przestały istnieć, zanim ktokolwiek się o nie upomni. Estoński kamerzysta zostanie pobity, gdy tylko wyjmie kamerę. Nikt im nie przeszkadza, nikt ich nie zatrzymuje. Policji, która ściągnęła z całej Serbii dodatkowe oddziały, po prostu nie ma.
Chuligani czują siłę i wiedzą, że wściekłość po utracie Kosowa jest ich sprzymierzeńcem, że są forpocztą serbskiego gniewu i mają swoich sympatyków. "To piękne, to jak wojna. Ja bym to nazwał stanem „prawie wojny”. Serbski naród wreszcie walczy o swoje" - cieszy się dobrze ubrany mężczyzna. Mówi językiem wykształconego człowieka, zupełnie niepodobnym do bełkotu, którym krzyczą do siebie agresywne wyrostki. Obok starsza pani w futrze z uśmiechem obserwuje płonącą ulicę, inna staruszka wdarła się na betonowy blok. "Kosowo na zawsze serbskie" - napisała na trzymanym przez siebie plakacie.
Władza też, milcząc, jest po ich stronie. W przededniu zajść, gdy wiadomo było, że kilkusettysięcznego tłumu nie da się utrzymać w ryzach, jeden z ministrów Velimir Ilić nie bez kozery dolewał oliwy do ognia. "Zachód nam rozbił państwo, a im rozbito kilka okien. To też element demokracji" - powiedział jednej z gazet, nawiązując do poprzednich, mniej brutalnych zamieszek.
Bo milcząca większość w tych dniach jest naprawdę milcząca. Kobieta, która wychyla się z jednej z klatek, zagaduje w przerażeniu. "Gdzie jest policja, niech ktoś nam pomoże" - szepcze. Na szczęście na ulicach czuć już gaz łzawiący i władza nacjonalistycznych pseudokibiców nad jedną z głównych ulic Belgradu kończy się w ciągu zaledwie trzech minut. Gdy tylko widzą policję, uciekają w popłochu, tratując się nawzajem. Wcześniej przez 50 minut postanowiono im nie przeszkadzać. By Zachód mógł zobaczyć, jak bardzo zdenerwował Serbię.
Telewizja pokaże wieczorem głównie fragmenty samego wiecu – kilkudziesięciominutowego spędu, na którym premier Kosztunica zapowiadał, że Serbia "nigdy nie uzna Kosowa".
p
Dalszych głupot nie będzie
MARIUSZ JANIK: Kto brał udział we wczorajszych rozruchach? Kto palił ambasady w Belgradzie?
ZORAN LUCZIĆ: Zwykli chuligani i kibice piłkarscy. Żaden przypadkowy przechodzień w tym nie uczestniczył. Raz jeszcze, tak jak w minioną niedzielę, protest narodu przeistoczył się w stadionową zadymę.
Przez ponad godzinę zamieszek nie interweniował ani jeden policjant. Czy to oznacza, że rząd dał chuliganom zezwolenie na demolowane ambasad?
Niewątpliwie. Według oficjalnej wersji policja powstrzymywała się od interwencji, by nie prowokować jeszcze większych starć. Ale brak policjantów mógł zostać odczytany przez chuliganów tylko w jeden sposób: to zielone światło na demolowania miasta. Rząd musiał mieć tego świadomość, gdy podjął decyzję o wycofaniu policji z ulic miasta.
Jakie będą konsekwencje tej nocy dla Belgradu?
Zapewne niewielkie, bo w ambasadach nie było dziś pracowników. Dla zachodnich dyplomatów taki rozwój wydarzeń był do przewidzenia, zapewne uznają go za zło konieczne i przejdą nad tym do porządku dziennego. Belgrad zaś dał Zachodowi sygnał: Serbowie są zdenerwowani i oto nasza reakcja na sprawę Kosowa. Mam jednak nadzieję, że na tym się skończy i serbski rząd nie zrobi już nic głupiego. Zresztą trudno sobie wyobrazić, by mogło stać się coś jeszcze gorszego niż wczorajsze wydarzenia.
Czy możliwe są kolejne rozruchy wymierzone w zachodnie placówki lub firmy? Sporadycznie może jeszcze dochodzić do takich incydentów. Ale nie będzie to nic wielkiego. Większość Serbów zdaje sobie sprawę z tego, że kraj może na tym tylko stracić. Choć strata Kosowa jest bolesna, musimy myśleć o przyszłości ojczyzny.
*Zoran Luczić, politolog, szef ośrodka badań opinii publicznej CESID w Belgradzie
p
Ameryka zachowa spokój
JAMES M. GOLDGEIGER*: Podpalenie amerykańskiej ambasady w Belgradzie nie wywoła zdecydowanej odpowiedzi Waszyngtonu, który ograniczy się zapewne do złożenia oficjalnej noty protestacyjnej oraz ogólnikowego apelu o zachowanie spokoju i ukaranie sprawców.
Oczywiście nie można w ogóle nie zareagować na atak na swoją misję dyplomatyczną, ale o ile nie dojdzie do jakiejś gwałtownej eskalacji przemocy, nie oczekiwałbym ostrych słów potępienia pod adresem serbskich przywódców ani nałożenia żadnych sankcji na Serbię. Amerykańskim władzom bardzo zależy na załagodzeniu sytuacji, co widać już po pierwszych bardzo stonowanych komentarzach Białego Domu.
Amerykanie znaleźli się w trudnej sytuacji. Doskonale zdawali sobie sprawę, że decyzja o uznaniu niepodległości Kosowa rozwścieczy Serbów. Teraz nie chcą dolewać oliwy do ognia dalszym izolowaniem tego kraju na arenie międzynarodowej ani napędzać poczucia frustracji i urazy. Wciąż liczą bowiem na to, że mieszkańcy nie tylko Serbii, ale całych Bałkanów wybiorą drogę reform i zbliżenia z Zachodem.
*James M. Goldgeier, ekspert od polityki międzynarodowej w Council on Foreign Relations, wykładowca politologii na George Washington University