Te obawy nie są bezpodstawne, bo rzeczywiście spirala kosztów wyborczej agitacji nakręca się w zastraszającym tempie. Rywalizacja jest wyjątkowo zacięta i choć do dnia prezydenckich wyborów pozostało jeszcze ponad dziewięć miesięcy, kandydaci już wydali więcej niż podczas całego maratonu wyborczego w 2004 roku.
"Sumy rosą w kolosalnym tempie. I coraz trudniej wyobrazić sobie jakąś górną granicę" - łapał się niedawno za głowę Michael S. Berman, weteran w zbieraniu funduszy dla Partii Republikańskiej. To prawda. Kampania Hillary Clinton w Teksasie i Ohio, gdzie 4 marca przesądzi się "być albo nie być" demokratycznej kandydatki, będzie kosztować ją minimum 9 mln dolarów. Większość tych pieniędzy zasili kasę stacji telewizyjnych. To i tak tanio w porównaniu z bajońskimi sumami, z jakimi najrozrzutniejsi kandydaci: Clinton i Obama, rozstawali się przed superwtorkiem, gdy agitację prowadzono jednocześnie w 22 stanach. Każde z nich wydawało wówczas około 1,5 mln dolarów dziennie.
Te ogromne koszta sprawiają, że każdy amerykański polityk staje się, chcąc nie chcąc, akwizytorem własnej osoby. W przerwach między telewizyjnymi debatami i całowaniem niemowląt musi krążyć między intymnymi kolacyjkami i eleganckimi balami dla krezusów, wdzięcząc się, by zechcieli oni wyjąć książeczki czekowe. Nie wszystkim to odpowiada. Jak szczerze przyznaje szefowa finansów kampanii Baracka Obamy Julienne Smoot, czarnoskóry senator krzywił się, gdy wsiadała z nim do samochodu, by nadzorować, jak przez telefon prosi bogaczy o datki. "Barack jest bardzo miły i wdaje się w pogaduszki z rozmówcami. Nie można tracić na to czasu, więc daję mu znaki, by kończył jak najszybciej i wykręcał numer do następnych" - opowiadała w jednym z wywiadów Smoot.
Także Hillary Clinton ma swoich wypróbowanych "hillraisers”, czyli kwestarzy, z których wielu przyczyniło się jeszcze do sukcesu prezydenckiej kampanii Billa. Ta dwójka rywali w wyścigu o prezydencką nominację pobiła wszelkie rekordy skuteczności w zbieraniu pieniędzy. Senator z Illinois dostał już od zwolenników ponad 138 mln dolarów, podczas gdy była pierwsza dama uzbierała 134 mln. Na tym tle murowany kandydat Republikanów do prezydenckiej nominacji John McCain wypada słabo z "mizernymi” 48 milionami.
Amerykanów oszałamiają te niebotyczne sumy potrzebne do skutecznego prowadzenia prezydenckiej kampanii. "Pieniądze korumpują amerykańską politykę, zmieniając kandydatów w marionetki bezdusznych korporacji egoistycznych milionerów” - ten motyw powtarza się w komentarzach publicystów i zwykłych ludzi. Choć trudno odmówić im pewnej racji, trzeba jednak pamiętać, że finansowanie amerykańskiej kampanii jest wyjątkowo przejrzyste i podlega skrupulatnej kontroli ze strony komisji wyborczej, mediów i organizacji pozarządowych. Niedawna reforma prawa wyborczego ogranicza sumę datków od jednej osoby do 4600 dolarów. Informacje, kto, ile i komu dał, są powszechnie dostępne. Specjalna strona internetowej gazety „Huffington Post” umożliwia nawet sprawdzenie na specjalnej mapce, którego z kandydatów i na jaką kwotę wsparli sąsiedzi przy naszej ulicy.
Internet pozwala również szybko i tanio dotrzeć do ludzi, którzy wcześniej nie brali udziału w życiu publicznym. Te nowe tendencje najlepiej wychwycił sztab czarnoskórego Baracka Obamy. – Postanowiliśmy, że nie będziemy skupiać się tylko na werbowaniu dużych graczy, którzy mogą dać nam 4600 dolarów, ale spróbujemy zaapelować także choćby do studentów, którzy wpłacą po 46 dol. – wyjaśnia jeden z jego sztabowców. Ta strategia okazała się oszałamiającym sukcesem i zdaniem wielu stanowi klucz do zwycięstwa Obamy nad jego rywalką Hillary Clinton - tylko w styczniu senator z Illinois zebrał przez internet 28 mln dolarów. "To dowód, że udało nam się zbudować sieć czynnych zwolenników wśród zwykłych ludzi jak kraj długi i szeroki. Dzięki niej osiągnęliśmy poziom bezpieczeństwa finansowego, jakiego nie ma żaden inny kandydat" - oświadczył z dumą rzecznik Obamy Bill Burton. A liczba zwolenników młodego prawnika z Chicago ciągle rośnie. Sklepik internetowy oferujący kubki, koszulki, czapeczki czy znaczki, których kupno za kilka, kilkanaście dolarów rejestrowane jest jako datek dla kandydata, ostrzega: "Z powodu ogromnej liczby zamówień nie jesteśmy w stanie dostarczyć rzeczy na czas".
"Zastosowana przez Baracka strategia <od ziarnka do ziarnka> to przełom w finansowaniu kampanii, który zmieni oblicze amerykańskiej polityki" - mówi DZIENNIKOWI Anthony Corrado, jeden z najbardziej znanych badaczy finansowania kampanii w USA. "Nawet ubodzy ludzie poczuli bowiem, że mogą mieć wpływ na scenę polityczną, a ich wkład też się liczy" - dodaje.
Podczas gdy Obama nie może opędzić się od zwolenników, internetowy sklepik Hillary Clinton nie cierpi na nadmiar klientów. To nie przypadek, że gdy pani senator z Nowego Jorku przestała wygrywać prawybory, jednocześnie zaczęła borykać się z problemami finansowymi. Do tego stopnia, że niedawno musiała pożyczyć swojemu sztabowi pięć milionów dolarów z prywatnego majątku. Hillary przestała też latać prywatnym odrzutowcem, a część pracowników jej sztabu zaproponowała, że zrezygnuje z pensji. Podobne problemy mieli i inni kandydaci. Latem zeszłego roku, gdy nikt nie wierzył w szanse Johna McCaina, wpadł on w potężne długi i latał na spotkania z wyborcami klasą ekonomiczną. W tym samym czasie uchodzący za faworyta Rudi Giuliani zbierał datki jak szalony. Kilka miesięcy później sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Generalnie wszakże kandydaci Partii Republikańskiej - zarówno w wyborach prezydenckich, jak do Kongresu, które również odbędą się w listopadzie, otrzymują znacznie mniej funduszy niż politycy Demokratów. Najwyraźniej nawet prawicowi wyborcy nie chcą postawić pieniędzy na ich zwycięstwo.