Serbowie, zarówno ci z Kosowa, jak i ich rodacy w Belgradzie, wiedzą, dlaczego tak się stało. "Spójrzmy prawdzie w oczy: wszystko zaczęło się od tego, że Europa uznała niepodległość Kosowa. To było złamanie międzynarodowego prawa. Dużo poważniejsze niż okupacja sądu w Mitrovicy" - mówi DZIENNIKOWI Ljiljana Smajlović, redaktor naczelna belgradzkiego dziennika "Politika". Jej zdaniem spokoju w Kosowie jeszcze długo nie będzie, bo Belgrad nie pogodzi się z utratą historycznej prowincji.

Reklama

Wczorajsze wydarzenia w Mitrovicy mają znaczenie symboliczne - tamtejsi Serbowie pokazali, że policja ONZ i żołnierze KFOR to dla nich wysłannicy Zachodu, który ich zdradził, przyznając rację tylko jednej stronie - Albańczykom. Dlatego w kierunku Polaków, Francuzów i Ukraińców poleciały kamienie i butelki z benzyną.

"ONZ chciała przywrócić spokój poprzez pacyfikację. Ale zamiast stabilizacji mamy aresztowania i rannych" - mówi DZIENNIKOWI Jovan Teokarević, politolog z Uniwersytetu Belgradzkiego.

W miejscu takim jak Mitrovica, gdzie rzeka Ibar oddziela Serbów i Albańczyków - dwa nieprzenikające się światy - o konflikt nietrudno. Dokładnie cztery lata temu w etnicznych starciach zginęło tam 19 osób, a kilkaset trafiło do szpitali.

Jednak wówczas wszystko było jasne - naprzeciw siebie stawali przedstawiciele dwóch zwaśnionych narodów. Wczoraj zaatakowano tych, którzy mieli do takich sytuacji już nigdy nie dopuścić. Dlatego eskalacja przemocy w Mitrovicy natychmiast zelektryzowała NATO i UE, organizacje, które - choć niejednomyślnie - stały się akuszerami kosowskiej niepodległości.

"Ta agresja wobec sił międzynarodowych jest nie do przyjęcia" - mówił rzecznik Komisji Europejskiej Amadeu Altafaj. "Będziemy zdecydowanie odpowiadać na wszelkie ataki, mamy przecież mandat ONZ" - dodawał w imieniu Sojuszu James Appathurai.

Belgradzkich polityków oburzają takie słowa. Premier Vojislav Kosztunica jasno dał wczoraj do zrozumienia, że zamieszki w Mitrovicy to właśnie efekt powołania z błogosławieństwem Zachodu "sztucznego państwa".

Reklama

Belgrad raz po raz sygnalizuje też, że choć względnie spokojnie przełknął ogłoszenie 17 lutego przez Kosowo niepodległości, to z dwumilionowej prowincji nigdy nie zrezygnuje. A wczoraj nadarzyła się okazja, by spróbować odzyskać przylegającą do Serbii jej północną część. Właśnie w Mitrovicy i okolicach mieszka połowa spośród 100 tys. kosowskich Serbów.

"Podział Kosowa nie wchodzi w grę" - stanowczo ucinał wczoraj rzecznik niemieckiego MSZ Martin Jaeger, potwierdzając tym samym, że UE bierze pod uwagę taki rozwój wypadków. I się go bardzo boi. "To jasne, że taki ruch wywołałoby protesty Albańczyków i nie przyniósłby trwałego rozwiązania problemu" - mówi Jovan Teokarević.

Serbowie swoją szansę widzą w dyplomatycznym aliansie ze swoim tradycyjnym sojusznikiem Moskwą.

"Prowadzimy z Rosją rozmowy na temat wspólnych kroków w celu powstrzymania przemocy wobec kosowskich Serbów" - oświadczył wczoraj Kosztunica. Jedną z możliwości jest wysłanie do serbskiej części prowincji rosyjskich oddziałów pokojowych. "Moskwa od początku jest przeciwna polityce Zachodu w Kosowie, bo u siebie zwalcza własne separatyzmy" - mówi DZIENNIKOWI politolog Dmitrij Susłow. Zarówno to, jak i chęć przeciągnięcia Serbii do swojego obozu powoduje, że zaangażowanie Moskwy na Bałkanach jest coraz bardziej prawdopodobne.