"Najpierw zorganizujemy bojkot wszystkiego, co albańskie i międzynarodowe. Uruchomimy własne urzędy i będziemy żyć, jakby nic się nie stało. Właśnie tak niepodległość wywalczyło Kosowo" - mówi mi Marko. "Cały czas grozili rebelią, Zachód się przestraszył i pozwolono im ogłosić secesję" - przekonuje.

Reklama

Cała serbska część Mitrowicy myśli podobnie. Na każdym kroku widać tu serbskie flagi, w sklepach czy barach płaci się serbskimi dinarami, choć w całym Kosowie waluta jest tylko jedna - euro, a po po poniedziałkowych rozruchach, w których rannych została blisko setka policjantów z Polski, Francji i Ukrainy, patrole ONZ nie mają tu wstępu. Jeśli chcą wjechać, robią to na własne ryzyko. Dziś już nikt nie zagwarantuje, że zza rogu w kierunku białego auta z wielkim czarnym napisem UN nie poleci koktajl Mołotowa. "Tu jest Serbia! Zachód nie ma tu wstępu, nie ma tu nic do gadania. Rządzimy się sami" - mówi podniesionym głosem Dragan. On i jego ubrani w czarne skórzane kurtki koledzy nie przyjmują do wiadomości ogłoszenia niepodległości przez Kosowo. Gromadzą za to broń, by w przyszłości wywalczyć sobie niezależność od Prisztiny. Są święcie przekonani, że nie powstrzyma ich nikt: ani polska policja, ani żołnierze KFOR, którzy mają swoje posterunki zaledwie kilkaset metrów od ich domów.

Serbowie mają na swoim koncie już pierwszy sukces. Nawet Albańczycy uwierzyli w to, że północna część Mitrowicy stała się niezależną serbską minirepubliką. Są przekonani, że zgromadzono tam wystarczające arsenały, by na lata miasto pozostało podzielone i żyło jak dwa niezależne od siebie organizmy. "Serbowie dostali spadek po oddziałach paramilitarnych. Mogą szantażować nas i cały Zachód. Granaty, którymi rzucali do polskich policjantów, pamiętają czasy Miloszevicia. Idź i zapytaj Serbów. Na pewno powiedzą, na kogo je szykują" - mówi mi Xhevdet, który rozklekotanym żółtym mercedesem podrzucił mnie na obrzeża zasypanej śniegiem serbskiej Mitrowicy.

Nie muszę długo szukać, by znaleźć potwierdzenie słów młodego Albańczyka. Serbowie z lubością podkreślają swoją niezależność i siłę. "Nikt nam nic nie zrobi, Albańczycy tu nie przychodzą, KFOR się boi. Wiedzą, że ich pogonimy. I nie chodzi o to, czy będziemy rzucać granatami w Polaków, czy w kogoś innego. Chodzi o to, że chcemy żyć po swojemu, w Serbii" - mówi mi Vlado.

Po poniedziałkowych rozruchach oddziały KFOR nie wchodzą do serbskiej części miasta. Zachodni żołnierze nie chcą prowokować i tak wściekłych na cały świat Serbów, których wczoraj dodatkowo rozjuszyły Węgry, Chorwacja i Bułgaria - państwa te uznały właśnie niepodległość Kosowa. Ich misja sprowadza się jedynie do wielogodzinnego ślęczenia w transporterach na moście na rzece Ibar, która dzieli Kosovską Mitrovicę na dwie części: serbską i albańską. "My jedynie pilnujemy mostu, by obie strony nie skoczyły sobie do gardeł" - ucina hiszpański porucznik strzegący ze swoim oddziałem mostu i po chwili znika za opancerzonym włazem wozu z napisem KFOR.