Tlącą się od kilku miesięcy debatę na ten temat rozpalił przedstawiony wczoraj w Bundestagu raport Ministerstwa Pracy, według którego aż 13 proc. Niemców żyje w biedzie, a drugie tyle może w nią popaść. Dla obywateli RFN wychowanych na hasłach "dobrobytu dla każdego” życie niemal co czwartego obywatela za mniej niż 781 euro miesięcznie (ok. 2500 zł) jest po prostu nie do przyjęcia.

Reklama

Zaledwie parę dni wcześniej rozwiązanie tego problemu wskazali ministrowie finansów Unii Europejskiej. Ich zdaniem brakujących pieniędzy na świadczenia socjalne należy poszukać właśnie u sowicie opłacanych menedżerów. Tu znów jako argument podawane są statystyki, z których wynika, że średnia płaca kierownicza w firmie zatrudniającej kilkaset osób to 274 tys. euro rocznie, a największe tuzy korporacji liczą swoje dochody nawet w milionach euro.

"Skoro nadchodzi kryzys ekonomiczny, nie możemy apelować do ludzi o zaciskanie pasa i jednocześnie akceptować skandalicznie wysokich zarobków tych, którzy i tak żyją w luksusie" - mówił w ubiegłym tygodniu premier Luksemburga i szef grupy Euro Jean-Claude Juncker. Niektóre kraje już zareagowały na te słowa. Holandia chce wprowadzić wyższy podatek dla firm, które finansują krociowe odprawy menedżerów, a jednocześnie zwalniają pracowników, by redukować koszty. Projekty ustaw już trafiły do parlamentu.

Menedżerowie nie zamierzają jednak kapitulować. Słynny Royal Dutch Shell straszy, że po wprowadzeniu takich rozwiązań po prostu przeniesie swoją siedzibę poza granice Holandii.

"Próba sił trwa, wojna o pensje będzie się jeszcze bardziej zaostrzać" - mówi DZIENNIKOWI socjolog z uniwersytetu w Bielefeld Kai-Uwe Hellmann. Analitycy nie mają złudzeń: przedstawiony wczoraj raport o biedzie i nierównościach to dopiero początek batalii. Jej ostrze będzie niewątpliwie wymierzone właśnie w bogatych menedżerów.

p

Najbogatsi powinni się zgodzić na cięcia swoich pensji

Reklama

ADRIAN KONDASZEWSKI: Unia Europejska chce ograniczyć pensje dla wysoko opłacanych menedżerów. Powodem ma być rosnąca przepaść między zarobkami klasy średniej i ludźmi najbogatszymi, która według ministrów finansów UE jest efektem zadyszki finansowej na świecie. Jak pan ocenia ten pomysł?

MAXIME ALEXANDRE* Może to zabrzmi paradoksalnie, ale pomysł jest dobry. Nie widzę powodów, by kierownicy i menedżerowie wielkich korporacji nie ponosili kosztów kryzysów gospodarczych. Taka postawa to wyraz solidarności z biedniejszymi. Zresztą nie jesteśmy pierwszą branżą, która decyduje się na taki krok. Niektórzy dobrze opłacani piłkarze rezygnują z wysokich zarobków czy premii, gdy ich klubowi nie wiedzie się najlepiej. Nie rozumiem, dlaczego nie mogłoby być podobnie z menedżerami w sytuacji gorszej koniunktury.

I nie drażni pana, że do obniżania waszych pensji nawołują unijni biurokraci, którzy do najbiedniejszych nie należą?

Zaskoczę pana, ale nie drażni mnie to. Myślę, że politycy mają prawo dyskutować o zarobkach innych, również menedżerów. W końcu część naszych pensji w formie podatków zostaje spożytkowane na dobro wspólne.

Czyli dobrowolnie zgodziłby się pan na ograniczenie swoich zarobków?

Akurat moje zarobki nie są ani za małe, ani za duże. Są adekwatne do pracy, którą wykonuję. Spędzam w firmie ponad 50 godzin tygodniowo.

No i tu się koło zamyka. Gdy mówimy ogólnie o obniżaniu pensji, wszyscy się zgadzają. Jednak gdy przychodzi do konkretów, pojawia się problem: komu zabrać, a komu nie?

Ja po prostu uważam, że to co robię, usprawiedliwia moją wysoką pensję.

*Maxime Alexandre jest menedżerem w luksemburskiej firmie konsultingowej